- Z nieba
żeście nam spadli! – sapnął uradowany gospodarz i ściągnąwszy rękawicę podał na
przywitanie dłoń obu mężczyznom. A potem, jak to na wsi powszechnym było
zwyczajem, poczęstował tamtych papierosami. W tym czasie odpięci ze smyczy Uzia
z Acusiem uspokoili się nareszcie i obchodząc rumaki dookoła z ciekawością
obwąchiwali leżące na drodze końskie łajno. Gospodyni natomiast z ogromną ulgą
zdjęła ze zmaltretowanych pleców swój bagaż i oparłszy się o sanie, chroniąc
się przed ostrymi promieniami słońca otarła spocone czoło i przysłoniła dłonią
oczy spoglądając w stronę powożących tym bajecznym pojazdem tubylców.
- A gdzie to
się Kazik wybierasz tymi pięknymi saniami? – zagaił znajomego Grześ po chwili
milczącego pykania papierosa.
- Ano! Jedziem
zobaczyć jak tam nasz las po ostatniej zawiei wygląda. Wiecie, to tam za drugim
zakrętem. Zobaczym, co się złamało, co trza wyciąć i uprzątnąć – odrzekł zwany
Kazikiem gruby woźnica.
- Pewnikiem
sporo sosenek powaliło. A pogoda dobra, to wzielim i się wybralim! – dodał
dziarski czterdziestolatek zasiadający na koźle obok Kazika.
- To, co?
Jedzieta z nami czy nie jedzieta? – ponowił pytanie Kazik uśmiechając się od
ucha do ucha.
- Pewnie, że
jedziemy! – pospieszyła z zapewnieniem gospodyni.
- Gdzież byśmy
przegapili taką okazje? Tylko, czy psy za nami polecą?
- Co mają nie
polecieć? Toż to bajka! - zaśmiał się woźnica – Ja też kiedyś miałem dwa psy,
to zawsze chętnie za wozem albo traktorem biegały. Potem, jak już ze starości
sił nie miały biegać, to przy budzie zostawały i wyły za mną z wielkiej
tęsknicy. Takich psów, to ja już mieć nie będę… Szkoda, szkoda wielka! –
westchnął i zamyślił się głęboko a jego oczy przepełniał taki żal, że aż ten
drugi mężczyzna musiał go mocno po plecach trzepnąć żeby oprzytomniał.
- A co się
stało z tymi psami? – zapytała nieśmiało Zosia a Grześ, pewnie bojąc się jakiej
drastycznej odpowiedzi, chrząknął znacząco i chcąc odwrócić uwagę od jej
pytania końmi zaczął się zachwycać.
- Ze starości
mi padły, niebożęta. Ale swoich lat spokojnie dożyły i do końca wiernie
służyły, gospodarki pilnując i nikogo obcego za płot nie wpuszczając, lisy i
jastrzębie odpędzając i z dzikami nie raz przeprawy mając. Za to codziennie
dostały dobre żarcie do miski a i kości ze świniobicia zawsze się dla nich
znalazły – wytłumaczył Kazik a potem
wyciągnąwszy ramiona wziął od gospodarzy bagaże i pomógł im wsiąść a następnie
jakoś się w prostych, chłopskich saniach ulokować!
- My też
dźwigamy właśnie jedzenie dla naszych psów! – oznajmiła Zosia sadowiąc się wygodnie
na jakichś starych szmatach wyściełających sanie.
- I dlatego
panowie nam z nieba spadli, bo już ledwo z tymi ciężarami idziemy! A tu tyle
jeszcze drogi przed nami – zawołała a Grzesiek usiadłszy obok niej zacmokał na
psy, żeby nigdzie na boki nie odbiegały.
I pojechaliśmy! Ju hu! Ju hu! Jak pięknie
było tak mknąć! Dzwonki zawieszone u sań dzwoniły, końskie kopyta stukały, mijane
krzewy i drzewa umykały coraz szybciej, mróz szczypał w policzki. Za nami
biegły radośnie nareszcie wolne od uwięzi psiska a gospodyni przymykała oczy z
zadowolenia i szeptała do męża, że czuje się prawie jak Kmicicowa Oleńka, tylko
jej takiej szuby wspaniałej brakuje oraz słodkich pocałunków. Na to Grzesiek
odrzekł, że on by nawet i mógł zostać Kmicicem, tylko żeby mu nikt potem boczków
nie przypiekał. O czym on mówił? Nie miałam pojęcia. Ale Zosia widać rozumiała,
bo chichotała radośnie a oczy błyszczały jej tak mocno, że Grzesiek porzuciwszy
wszelkie konwenanse ucałował ją serdecznie, co gospodyni odebrała z wielkim
zadowoleniem i bez krępacji oddała mu pocałunek. Widziałam to wszystko i
słyszałam znowu bezpiecznie ulokowana w kapturze Grzesia, ponieważ korzystając
z okazji wylazłam z jego kieszeni i przemaszerowałam do znajomej kryjówki tak
szybko, jak tylko się dało. Jadąc tak minęliśmy w pewnym momencie zjazd wiodący
do domu Wojciecha, ale gospodarze tak widać przejażdżką byli zauroczeni, że
nawet nań uwagi nie zwrócili, zapomniawszy o tym, że w drodze powrotnej wstąpić
tam obiecali. I wcale się im nie dziwię! Gdzieżby się nieborakom chciało
przerywać taką podwózkę, kiedy piękniejszej i sposobniejszej w życiu nie mieli!
Niestety, nasza wesoła przejażdżka skończyła
się równie szybko jak zaczęła. Oto dojechaliśmy do lasu Kazika, gdzie ten
zatrzymał swój wspaniały pojazd i raźno zeskoczył z kozła.
- Tu musim
rozstać się! – oznajmił, wtykając za pazuchę małą siekierkę.
- Póki światło
dobre jest przejrzym ze szwagrem naszą dziedzinę! A wy już tylko ze dwie stajania
do siebie macie, to jakoś przecie dojdziecie! – dodał zdejmując z sań bagaże
gospodarzy a potem im samym pomagając zleźć.
- To my bardzo
panom za podwiezienie dziękujemy! I do nas zapraszamy, jakbyście byli kiedy w
pobliżu. Zajdźcie, u nas skromnie, ale serdecznie! – zawołała sztucznie
dziarskim głosem Zosia, bowiem usiłowała się właśnie samodzielnie jakoś z sań
wykaraskać a widać było, że rozleniwiona miłą jazdą i obolała po wędrówce zupełnie siły straciła.
Całkiem się więc mocy owego Kazika powierzyła i zawstydziła, gdy tamten uniósł
ją niczym piórko i na ziemi postawił. Takoż jej mąż pojękiwał cicho gramoląc
się niezdarnie i bardziej zlatując niż zeskakując z pojazdu na ziemię wyciągnął
na pożegnanie dłoń ku życzliwym woźnicom. Potem wędrowcy z wielkim trudem
dźwignęli swoje plecaki oraz torby i postękując ruszyli w swoją stronę. Przed
nimi biegły wiernie Uzia i Acuś nadal ciesząc się wyprawą i beztrosko ryjąc nosami w
głębokim, sypkim śniegu.
- A psiska to
ładne macie! Drugich takich w całej okolicy nie ma! – zawołał jeszcze za nimi
Kazik i razem ze szwagrem zniknął między rozłożystymi świerkami.
- A ile
właściwie metrów liczą sobie te sławetne staje? Bo mnie się zdaje, że jeszcze
ze dwa kilometry przed nami – wychrypiała kilka lasków dalej gospodyni,
rozluźniając szalik i przerywając nareszcie panujące między nimi, pełne
znękania zmęczenie.
- Pewnie i
tyle będzie – odrzekł z westchnieniem mimo panującej dookoła zimnicy spływający
potem gospodarz i znowu zapalił papierosa, jakby mu ten dym w jakiś cudowny
sposób sił mógł dodać. Znienawidzony plecak oparł o pień buka i rozglądając się
dookoła wzdychał smętnie:
- Ach! I
pomyśleć, że latem śmigam w te okolice bez żadnego problemu. O, tam, wśród
modrzewi zawsze najładniejsze maślaki zbieram. A dalej, przy samej paryji to
takie dorodne prawdziwki znajduję, że w try miga koszyk napełniam!
- No! A tam
dalej najładniejsze wierzby rosną i na przedwiośniu wielkie bazie wypuszczają!
Ależ kozy mają z nich zawsze radochę! A tam na polanie zawsze jest tyle
niezapominajek i jaskrów! – jęknęła Zosia masując swoje obolałe ramiona i
rozglądając się po monotonnie śnieżnej krainie, nie dającej w najbliższym
czasie najmniejszych szans za odrodzenie zieleni. Zerkneła na psy, które najwidoczniej także odczuwały już zmęczenie, bo zwolniły swój bieg i bez uprzedniego entuzjazmu pokonywały kolejne wzniesienia.Uzia zatrzymywała się raz po raz, gdyż coś jej przeszkadzało w chodzeniu.
- Poczekajmy na naszą psinę, bo chyba śnieg lodowacieje jej między palcami i musi go sobie koniecznie wyjąć! - zawołała, widząc, iż Grzesiek wysforował się na czoło pochodu i nie zwracając uwagi na maruderów za bardzo od reszty się oddalił.
- Poczekajmy na naszą psinę, bo chyba śnieg lodowacieje jej między palcami i musi go sobie koniecznie wyjąć! - zawołała, widząc, iż Grzesiek wysforował się na czoło pochodu i nie zwracając uwagi na maruderów za bardzo od reszty się oddalił.
- Zobaczysz
Zosiu! Ani się obejrzymy a już wiosna będzie i jeszcze nie raz wspomnimy z
uśmiechem naszą wyprawę!A pieski w letnie upały na pewno zatęsknią za obecnym zimnem – oparłszy się o pień przydrożnego buka spróbował pocieszyć ją gospodarz. A widząc, że żona
nadal ma zbolałą minę zawołał:
- A wiesz ty co? Zdaje mi
się, że słyszę już nasze koguty! Już nawet dostrzegam czubki grusz w ogrodzie. Może
to fatamorgana, ale przecież jesteśmy już całkiem blisko!
- Bierzmy
nasze bagaże i idźmy! Bój to jest nasz ostatni! Damy radę, drużyno pierścienia!
– zagrzał do boju strudzoną małżonkę a potem nieomal upadając w głębokim śniegu
zaczął brnąć przed siebie resztkami sił. Ona bardziej mocą woli niż udręczonego
ciała szła jego śladem a każdy krok zdawał jej się ostatecznym, przekraczającym
wszelką wytrzymałość wysileniem.
Aż wreszcie za brzozowym zagajnikiem, za
olszyną i grabiną, za potężnym bukowym lasem i za świerkowym młodniakiem, ujrzeli
swój dom! Stał w oddali maleńki taki i samotny, w śniegowe i szadziowe pierzyny otulony,
sadem śpiącym i polami drzemiącymi otoczony. Dom, kochany, upragniony, jedyny!
Psy zwęszywszy znajomy zamach pobiegły naprzód bez trudu pokonując głębokie
koleiny i zaspy. A gospodarze cudem jakimś odzyskawszy resztki energii
podreptali przed siebie uśmiechając się przez łzy jak wędrowcy, co calutką ziemię
dookoła obeszli i wreszcie do upragnionego raju się zbliżyli…
(Dokończenie
tej zimowej opowieści w następnym odcinku!:-)
Dom- oaza spokoju i miłości, niech każdy taki będzie...
OdpowiedzUsuńTak, Basiu - niech każdy taki będzie. Niech każdy ma gdzie wracać z dalekiej podróży,niech sie tym powrotem cieszy, albowiem wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!:-)
UsuńPajeczyco, masz atrakcji moc z Szanownymi Gospodarzami :)
OdpowiedzUsuńZawsze jest blogo powrocic do domowego ogniska, nie na darmo mowia ze wszedzie dobrze ale w domu najlepiej :)
Bardzo w tych atrakcjach zasmakowałam! Myslę, że jak skończę tę opowieść to troche odpocznę a potem pewnie powrócę, bo bardzo ckniłoby mi się za Wami!:-))
UsuńCzekam na ciąg dalszy. Kiedy streściłam , Twoją opowieść, mężowi powiedział: już ciebie widzę brnącą przez zaspy po zakupy. Zaśmiał się i dodał, że pewnie swoje wyjścia ograniczyłabym do własnego podwórka. Myślę, że miał rację, dlatego podziwiam Was oboje. Jestem niewiele starsza od Ciebie Olgo, ale stan zdrowia nie pozwoliłby mi na taki wysiłek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Pomorza Zachodniego.
regian
I ja samej sobie się dziwię, że dałam radę. Człowiek czasem sam siebie nie docenia! Ale moje biedne stopy coraz gorzej znoszą takie wysilenia.
UsuńPozdrawiam serdecznie Ciebie i Twego męża!:-)
Nie strasz, że dokończenie:) Chyba, że będzie następna opowieść.
OdpowiedzUsuńUlżyło mi, że te męki się skończyły i wędrowcy jakoś dali radę. Teraz będzie pewnie jakaś solidna wyżerka:))
Obecna opowieść dobiega końca, bo wszystko sie musi kiedys skończyc aby mogło zaczać sie cos nowego!:-)
UsuńDali radę wędrowcy, dali, aż sami sie sobie dziwili.Ale jak sie potem czuli? Szkoda gadać!:-)
Tak się ucieszyłam, że Kazik zaproponował Wam podwiezienie saniami, jakbym to ja brnęła przez śniegi z ciężkim plecakiem na ramionach!
OdpowiedzUsuńDobry chłop z tego Kazika (chociaż za kołnierz nie wylewa, ale na wsi to bardzo częste!):-))
UsuńTakiej podwózki zazdroszczę, kiedy to ja ostatnio, takim konnym zaprzęgiem śmigałam po śniegu? A widok swojego domu z oddali, choćby był najskromniejszy - bezcenny. Ten dach nad głową, łóżko, stół, piec .... własne!!!
OdpowiedzUsuńPodwózka była wprost bajeczna!:-)Ale zobaczenie domu było jeszcze lepsze!To najwspanialsza nagroda za trudy:-))
UsuńPajeczyco, dbaj o Gospodarzy i wybijaj im z glowy takie szalencze pomysly ;). Wprawdzie przygode beda pamietac na reszte zycia, ale bez tej niespodziewanej pomocy cienko by bylo...
OdpowiedzUsuńA myslisz, że oni mnie słuchają?! Robią, co chcą, a że miewają wariackie pomysły, to już inna sprawa. Na szczęście, dali radę tym razem. Miejmy nadzieję, że w przyszłosci będą mieć nieco więcej rozsądku!:-))
UsuńCzyli radosne zakończenie i wreszcie powrót do domowego ciepła :). Ta seria opowiadań naprawdę wciąga!
OdpowiedzUsuńJak tylko znajdę dłuższą chwilę to siądę i napiszę zakończenie.Cieszę się, że pajęcze opowiadania wciągnęły Cię, Patrycjo!:-))
UsuńBardzo sugestywne opowiadanie, Olu :) Czułam Wasze zmęczenie, naprawdę. I ucieszyłam się, że szczęśliwie do domu dobrnęliście.
OdpowiedzUsuńPajęczyca jako narratorka - super :)
A im człowiek starszy, tym to zmęczenie wyrazistsze i dłużej trwajace. Gdzie te czasy, gdy sie śmigało kilometrami i nadal było się pełnym sił i lekkosci niczym konik polny? A ciezko sie pogodzic z tymi zmianami zachodzącymi w organiźmie.
UsuńPajęczyca lubi snuć nici opowieści i cieszy sie, że ma dla kogo!Dzieki, Lidusiu!:-))
jestem... przysiadam...
OdpowiedzUsuńKiedyś, w jakimś programie dla młodziezy leciała na początek taka fajna pioseneczka: "Przy kominku siądź z nami wkoło, tu gwar przyjaciół, tu jest wesoło. Tu bank pomysłów każdego z nas. Przy kominku witamy Was" I tutaj jest chyba podobnie, dzięki temu, ze tak zyczliwi jak Ty ludzie odwiedzaja to miejsce.Dziękuję, Alis!:-)
Usuńwłaśnie przeczytałam i cieszę się że dotarliście do domku z tymi ciężarami.Pozdrawiam i czekam na dalsze losy pajęczycy .:)
OdpowiedzUsuńOj, dotarliśmy!Aż wierzyć sie nie chce! Jednak człowieka stać na bardzo duzo, a często mysli o sobie, że jest słabeuszem i zupełnie sie już sypie!:-)
UsuńPajęczyca już zaczyna snuć nici ostatniej opowiastki z tego cyklu.Jak skończy, to ją tu zamieszczę!:-)
hmmm ostatnia opowiastka ? Olgo czy masz już temat na inne opowiastki:)? Ja teraz jestem też słabeuszem po chorobie a niestety jutro ide już do pracy:(Pozdrawiam i uściski zasyłam .
UsuńMam pomysł na nową opowieść Urszulko, tylko nie wiem czy sił mi starczy na jej spisanie. Ostatnio słaba jestem jakby i mnie jakaś choroba rozbierała...Ale miejmy nadzieje, że jak odpocznę, to będzie wszystko dobrze.
UsuńOby i Tobie siły szybko wróciły.Bo chyba wiosna idzie pomału!:-))
Oj sanna...pojechałoby się saniami :)
OdpowiedzUsuńSanna to cudna sprawa! Szkoda, że współcześnie ten środek lokomocji jest juz tak rzadki i staromodny. Popatrz, jakie to było ekologiczne! No i konie w każdą pogodę dają radę przejechać - w przeciwieństwie do samochodów!:-)
UsuńTom się utrudziła czytając ten wpis. Nie dość, że jeszcze słabowita jestem a tu taki wysiłek przede mną był. Dobrze, że już w domu gdzie ciepło nawet jak jeszcze nie napalone. DOM to jest to co jest nam najbliższe.
OdpowiedzUsuńOj, tak Olu. Nie masz to jak dom!:-))
Usuń