- Spójrz, jak zielono na zewnątrz! Trzeba by się wybrać
do naszego lasu, bo pewnie tam zmian a zmian. Jak nie pójdziemy teraz, to je
przegapimy! – ozwała się pewnego, wiosennego ranka gospodyni, gdy już
cierpliwie wyczekała aż gospodarz dopije swoją poranną kawę i zje śniadanie.
- Teraz byś chciała iść? Może poczekamy aż się trochę
ociepli? – odrzekł Grześ czując chłodne powiewy dochodzące go z otwartych na
oścież drzwi na ganku. Gospodarze mieli bowiem taki obyczaj, że od kiedy na wiosnę,
na dworze robiło się ciepło aż do października, kiedy to ciepło definitywnie
odchodziło, drzwi wyjściowe trzymali przeważnie otworem. A po co? Żeby psy i
koty mogły sobie wędrować swobodnie oraz żeby świeże powietrze do domu
wchodziło. Niestety, wraz z owym przepływającym bez żadnych granic powietrzem
właziły do środka różne robaczki, pajączki a nawet i myszki, wlatywały muchy,
komary, bąki, osy a niekiedy też szerszenie. Tylko ja miałam pociechę z tego
bogactwa smakowitych owadów. A gospodarze, gdzie tylko mogli rozwieszali lepy
na muchy, by wyłapać jakos to brzęczące irytująco i paskudzące wszędzie musze
towarzystwo.
- Ale nie ma róży bez kolców! – jak zwykła mawiać
gospodyni i mimo wszelkich powyższych niedogodności nie zamykała przez dzień
tych drzwi. Dość miała tego zimowego zamknięcia, tego odcięcia od światła i
zapachów Pogórza.
- Lepiej, jak pójdziemy teraz, to się tak nie zgrzejemy.
Potem na pewno zrobi się gorąco! – odrzekła i dała mężowi przymilnego całusa.
Temu nie mógł się oprzeć! Przeciągnął się mocno, aż mu kości zgrzytnęły a potem
zarządził:
- Komu w drogę, temu czas!
I już wkrótce cała gromada z psami i ze mną,
pajęczycą łącznie, wędrowała śródleśną drogą podziwiając zmiany, które zaszły
tu od ostatniego spaceru. Zosia zabrała ze sobą plecak a w nim dwa soczki
pomidorowe, na wypadek, gdyby pić się ludziom zachciało, psie smycze, papier
toaletowy (wiadomo, do czego!), telefon, paczkę cukierków miętowych oraz mnie,
swą najlepszą przyjaciółkę! Specjalnie dla mnie nie domknęła górnej kieszonki
plecaka i siedziałam w nim sobie wygodnie, ciekawie rozglądając się na boki.
Psy biegały radośnie na wszystkie strony, chłeptały wodę z kałuż, tarzały w
czarnym błocie a pyski miały tak szczęśliwe i roześmiane, że i mnie dziwna radość
ogarnęła i sama bym się chętnie takiej gliniastej wody napiła oraz w ziemi
wytarzała. Ten zew natury był wręcz przemożny, hipnotyczny! I kiedy tylko
gospodarze przystanęli na chwilę by odsapnąć zaczęłam złazić po plecach
gospodyni w dół aby zrealizować swe śmiałe pragnienie. Na szczęście nie doszło
do tego, bo gospodyni znowu ruszyła w dalszą drogę a ja dziwiąc się swemu
niedawnemu szaleństwu powróciłam z westchnieniem ulgi do wnętrza kieszonki i
dalej podróżowałam już całkiem bezpiecznie!
- Nie chodźmy dzisiaj naszą stałą trasą! – zaproponowała Zosia.
- Dawno nie byliśmy w naszym uroczysku! A tam pewnie
teraz jest pięknie! – dodała.
- No to idziemy! Też jestem ciekawy, co tam o tej porze
roku kwitnie! – odparł Grześ i ruszył na czele ludzko-zwierzęcego pochodu.
- Uroczysko? Co to
takiego? – nastawiłam uszu. A gospodyni, z którą miałam silną więź telepatyczną
zaraz przekazała mi ciekawe informacje na ten temat.
- Uroczysko to tajemnicze, odludne miejsce będące częścią
pradawnej puszczy. Porasta je unikalna roślinność. Trudno tam dotrzeć. Łatwo
zgubić się po drodze, ale znalazłszy już to ustronie nie da się o nim
zapomnieć. Trwa w nim zawsze jakaś magia. I powietrze pachnie inaczej, niż w reszcie
lasu. Często z uroczyskami wiąże się jakaś legenda czy opowieść ludowa –
wyjaśniała Zosia i czułam, że jej serce mocniej bije na myśl o celu dzisiejszej
wędrówki.
Zadumałam się a
moja wyobraźnia podsuwała mi różne fantastyczne obrazy! Doczekać się nie mogłam
by to dziwne miejsce zobaczyć! Przemierzywszy kilka wzgórz i jarów, minąwszy
las świerkowy, brzozowy młodniak i wielką połać bukowego starodrzewia zeszliśmy
stromą paryją na dno skąpanej w promieniach porannego słońca dolinki.
Rozejrzałam się z
ciekawością. Dnem doliny przepływał mieniący się błękitnie potok, wokół niego
położone były grząskie mokradła i rozlewiska porośnięte przez wiosenne kwiaty i
nieznane mi rośliny w wielu odcieniach zieleni.
- Zobacz, ile kaczeńców, pierwiosnków i zawilców!
- A tam? Czy mnie oczy nie mylą? Tak, to różowa odmiana
lepiężnika! To niesamowite! Mieszkamy tu już osiem lat a pierwszy raz widzę go
w naszych stronach. Dotąd myślałam, że w tych okolicach można znaleźć tylko
białe lepiężniki! – zachwycała się gospodyni i ostrożnie człapiąc w grząskich
błotach podziwiała tutejszą roślinność.
- Uważaj żeby cię nie wessało! – ostrzegł rozentuzjazmowaną
Zosię Grześ.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby powstało tu małe
bagienko! – zawyrokował unosząc wysoko oblepione budyniowatym błotem gumofilce.
Gospodyni coraz
trudniej było iść naprzód. Robiło się
coraz głębiej, a przypominające smołę podłoże coraz bardziej wciągało
jej nogi, które wyciągała z bajora z głośnym, lepkim kląśnięciem. Nie mogła się
jednak powstrzymać przed pójściem naprzód, bo gdzieś tam żółciła się wesoło
wyjątkowo dorodna kępa kaczeńców a gdzieś indziej rosły nad potokiem olbrzymie
lepiężniki i przekwitające już fioletowe żywce oray miodunki.
Także Grześ wypatrzył dla siebie coś ciekawego – kolorowe albo zupełnie białe grzyby porastające drzewa a nawet pierwsze, jadalne grzybki wiosenne – czerwone czarki, wyglądające w poszyciu leśnym niby zagubione uszy świnki albo pąsowe kamee.
Także Grześ wypatrzył dla siebie coś ciekawego – kolorowe albo zupełnie białe grzyby porastające drzewa a nawet pierwsze, jadalne grzybki wiosenne – czerwone czarki, wyglądające w poszyciu leśnym niby zagubione uszy świnki albo pąsowe kamee.
Psy także były
wniebowzięte. Mogły się do woli wypluskać w potoku, upaprać czarnym błockiem,
napić się krystalicznej wody, poskubać smakowitej trawki, przeskoczyć rowy i
znaleźć się po drugiej, mało znanej części paryi.
Wędrowaliśmy tak
z godzinę oglądając wszystko, pochylając się nad jakaś szczególnie ciekawą
roślinką i fotografując ją.
- Grzesiu, a może byśmy jakoś nazwali to uroczysko? Bo
chyba poza nami nikt inny tu nie chodzi. To takie nasze sekretne, cudowne
miejsce! – poddała myśl Zosia.
- Może coś związanego z duszami? – odrzekł Grześ zapatrzony
w seledynową mgiełkę unoszącą się nad pobliskimi laskami.
- Przecież w tych lasach działo się mnóstwo ciekawych a
często i tragicznych rzeczy. Ileż zabitych ludzi tu spoczywa w bezimiennych,
zagubionych w bezdrożach mogiłach. Nikt o nich nie wspomina, nikt nie pamięta…A
przecież ich dusze na pewno tu są, wracają by spotkać się w ważnych dla siebie
miejscach. Myślę, że to uroczysko do nich i do dusz wszelkich upolowanych w
tych kniejach zwierząt należy. Tutaj mają spokój, odcięcie od świata, tu mają swoją
niezmienność! – odparł w natchnionym zamyśleniu gospodarz.
- Masz rację! A skoro tak, to zawołajmy psy i wracajmy
już do domu, bo za bardzo naruszamy tu duchową ciszę! – szepnęła gospodyni.
- Niech to miejsce zawsze pozostanie takie, jakie jest
teraz. Piękne, tajemnicze, ciche, niewinne i bezpieczne. A co ty na to Grzesiu
by nazwać je „Duszysko”?
- Dobry pomysł! Podoba mi się! Uroczysko – Duszysko!
Mogłabyś napisać jakąś historię rozgrywającą się w tych okolicach.
- Przecież piszę, Grzesiu, piszę!
- No tak, ale mnie chodzi o jakieś opowiadanie grozy, o
coś z tym fajnym, niepokojącym dreszczykiem! – westchnął rozmarzony gospodarz.
- Może i napiszę, jak skończę tamto! A w ogóle, to sam
przecież możesz napisać! Bardzo bym się ucieszyła, gdybyś to zrobił! – Zosia
spojrzała na męża zachęcająco.
- E, nie! Teraz tyle roboty w ogrodzie. Nie ma kiedy. Ale
może jesienią wezmę się znowu do pisania! – obiecał gospodarz, uśmiechając się do
zapatrzonej w niego żony.
Potem wzięli się
za ręce i powędrowali poprzez dolinkę, odkrywając po drodze piękną polankę
porośniętą tak rzadkim w tych stronach czosnkiem niedźwiedzim. Skubnęli dla
smaku parę listków i wspięli się pod stromą górę a stamtąd bukowym lasem poszli
na ukos w stronę domu, nawołując rozbrykane psy i przypinając je do smyczy,
żeby im na koniec gdzieś nie zwiały. Ale psom uciekać się wcale nie chciało.
Szły grzecznie zziajane i zmęczone wędrówką, ciesząc się powrotem do ukochanego
domu. I ja się z tego cieszyłam. Stanowczo za dużo światła przyjęłam na swe
blade ciało tego dnia. Czułam, że nabawiłam się nawet oparzeń słonecznych! Co
za dużo, to niezdrowo!