środa, 18 kwietnia 2018

Uroczysko




- Spójrz, jak zielono na zewnątrz! Trzeba by się wybrać do naszego lasu, bo pewnie tam zmian a zmian. Jak nie pójdziemy teraz, to je przegapimy! – ozwała się pewnego, wiosennego ranka gospodyni, gdy już cierpliwie wyczekała aż gospodarz dopije swoją poranną kawę i zje śniadanie.

- Teraz byś chciała iść? Może poczekamy aż się trochę ociepli? – odrzekł Grześ czując chłodne powiewy dochodzące go z otwartych na oścież drzwi na ganku. Gospodarze mieli bowiem taki obyczaj, że od kiedy na wiosnę, na dworze robiło się ciepło aż do października, kiedy to ciepło definitywnie odchodziło, drzwi wyjściowe trzymali przeważnie otworem. A po co? Żeby psy i koty mogły sobie wędrować swobodnie oraz żeby świeże powietrze do domu wchodziło. Niestety, wraz z owym przepływającym bez żadnych granic powietrzem właziły do środka różne robaczki, pajączki a nawet i myszki, wlatywały muchy, komary, bąki, osy a niekiedy też szerszenie. Tylko ja miałam pociechę z tego bogactwa smakowitych owadów. A gospodarze, gdzie tylko mogli rozwieszali lepy na muchy, by wyłapać jakos to brzęczące irytująco i paskudzące wszędzie musze towarzystwo.

- Ale nie ma róży bez kolców! – jak zwykła mawiać gospodyni i mimo wszelkich powyższych niedogodności nie zamykała przez dzień tych drzwi. Dość miała tego zimowego zamknięcia, tego odcięcia od światła i zapachów Pogórza.
- Lepiej, jak pójdziemy teraz, to się tak nie zgrzejemy. Potem na pewno zrobi się gorąco! – odrzekła i dała mężowi przymilnego całusa. Temu nie mógł się oprzeć! Przeciągnął się mocno, aż mu kości zgrzytnęły a potem zarządził:
- Komu w drogę, temu czas!




   I już wkrótce cała gromada z psami i ze mną, pajęczycą łącznie, wędrowała śródleśną drogą podziwiając zmiany, które zaszły tu od ostatniego spaceru. Zosia zabrała ze sobą plecak a w nim dwa soczki pomidorowe, na wypadek, gdyby pić się ludziom zachciało, psie smycze, papier toaletowy (wiadomo, do czego!), telefon, paczkę cukierków miętowych oraz mnie, swą najlepszą przyjaciółkę! Specjalnie dla mnie nie domknęła górnej kieszonki plecaka i siedziałam w nim sobie wygodnie, ciekawie rozglądając się na boki. Psy biegały radośnie na wszystkie strony, chłeptały wodę z kałuż, tarzały w czarnym błocie a pyski miały tak szczęśliwe i roześmiane, że i mnie dziwna radość ogarnęła i sama bym się chętnie takiej gliniastej wody napiła oraz w ziemi wytarzała. Ten zew natury był wręcz przemożny, hipnotyczny! I kiedy tylko gospodarze przystanęli na chwilę by odsapnąć zaczęłam złazić po plecach gospodyni w dół aby zrealizować swe śmiałe pragnienie. Na szczęście nie doszło do tego, bo gospodyni znowu ruszyła w dalszą drogę a ja dziwiąc się swemu niedawnemu szaleństwu powróciłam z westchnieniem ulgi do wnętrza kieszonki i dalej podróżowałam już całkiem bezpiecznie!



- Nie chodźmy dzisiaj naszą stałą trasą! – zaproponowała Zosia.
- Dawno nie byliśmy w naszym uroczysku! A tam pewnie teraz jest pięknie! – dodała.
- No to idziemy! Też jestem ciekawy, co tam o tej porze roku kwitnie! – odparł Grześ i ruszył na czele ludzko-zwierzęcego pochodu.



 - Uroczysko? Co to takiego? – nastawiłam uszu. A gospodyni, z którą miałam silną więź telepatyczną zaraz przekazała mi ciekawe informacje na ten temat.
- Uroczysko to tajemnicze, odludne miejsce będące częścią pradawnej puszczy. Porasta je unikalna roślinność. Trudno tam dotrzeć. Łatwo zgubić się po drodze, ale znalazłszy już to ustronie nie da się o nim zapomnieć. Trwa w nim zawsze jakaś magia. I powietrze pachnie inaczej, niż w reszcie lasu. Często z uroczyskami wiąże się jakaś legenda czy opowieść ludowa – wyjaśniała Zosia i czułam, że jej serce mocniej bije na myśl o celu dzisiejszej wędrówki.


   Zadumałam się a moja wyobraźnia podsuwała mi różne fantastyczne obrazy! Doczekać się nie mogłam by to dziwne miejsce zobaczyć! Przemierzywszy kilka wzgórz i jarów, minąwszy las świerkowy, brzozowy młodniak i wielką połać bukowego starodrzewia zeszliśmy stromą paryją na dno skąpanej w promieniach porannego słońca dolinki.


   Rozejrzałam się z ciekawością. Dnem doliny przepływał mieniący się błękitnie potok, wokół niego położone były grząskie mokradła i rozlewiska porośnięte przez wiosenne kwiaty i nieznane mi rośliny w wielu odcieniach zieleni.




- Zobacz, ile kaczeńców, pierwiosnków i zawilców!
- A tam? Czy mnie oczy nie mylą? Tak, to różowa odmiana lepiężnika! To niesamowite! Mieszkamy tu już osiem lat a pierwszy raz widzę go w naszych stronach. Dotąd myślałam, że w tych okolicach można znaleźć tylko białe lepiężniki! – zachwycała się gospodyni i ostrożnie człapiąc w grząskich błotach podziwiała tutejszą roślinność.
- Uważaj żeby cię nie wessało! – ostrzegł rozentuzjazmowaną Zosię Grześ.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby powstało tu małe bagienko! – zawyrokował unosząc wysoko oblepione budyniowatym błotem gumofilce. 





   Gospodyni coraz trudniej było iść naprzód. Robiło się  coraz głębiej, a przypominające smołę podłoże coraz bardziej wciągało jej nogi, które wyciągała z bajora z głośnym, lepkim kląśnięciem. Nie mogła się jednak powstrzymać przed pójściem naprzód, bo gdzieś tam żółciła się wesoło wyjątkowo dorodna kępa kaczeńców a gdzieś indziej rosły nad potokiem olbrzymie lepiężniki i przekwitające już fioletowe żywce oray miodunki.
    Także Grześ wypatrzył dla siebie coś ciekawego – kolorowe albo zupełnie białe grzyby porastające drzewa a nawet pierwsze, jadalne grzybki wiosenne – czerwone czarki, wyglądające w poszyciu leśnym niby zagubione uszy świnki albo pąsowe kamee.


   Psy także były wniebowzięte. Mogły się do woli wypluskać w potoku, upaprać czarnym błockiem, napić się krystalicznej wody, poskubać smakowitej trawki, przeskoczyć rowy i znaleźć się po drugiej, mało znanej części paryi.
   Wędrowaliśmy tak z godzinę oglądając wszystko, pochylając się nad jakaś szczególnie ciekawą roślinką i fotografując ją.







- Grzesiu, a może byśmy jakoś nazwali to uroczysko? Bo chyba poza nami nikt inny tu nie chodzi. To takie nasze sekretne, cudowne miejsce! – poddała myśl Zosia.
- Może coś związanego z duszami? – odrzekł Grześ zapatrzony w seledynową mgiełkę unoszącą się nad pobliskimi laskami.
- Przecież w tych lasach działo się mnóstwo ciekawych a często i tragicznych rzeczy. Ileż zabitych ludzi tu spoczywa w bezimiennych, zagubionych w bezdrożach mogiłach. Nikt o nich nie wspomina, nikt nie pamięta…A przecież ich dusze na pewno tu są, wracają by spotkać się w ważnych dla siebie miejscach. Myślę, że to uroczysko do nich i do dusz wszelkich upolowanych w tych kniejach zwierząt należy. Tutaj mają spokój, odcięcie od świata, tu mają swoją niezmienność! – odparł w natchnionym zamyśleniu gospodarz.
- Masz rację! A skoro tak, to zawołajmy psy i wracajmy już do domu, bo za bardzo naruszamy tu duchową ciszę! – szepnęła gospodyni.
- Niech to miejsce zawsze pozostanie takie, jakie jest teraz. Piękne, tajemnicze, ciche, niewinne i bezpieczne. A co ty na to Grzesiu by nazwać je „Duszysko”?
- Dobry pomysł! Podoba mi się! Uroczysko – Duszysko! Mogłabyś napisać jakąś historię rozgrywającą się w tych okolicach.
- Przecież piszę, Grzesiu, piszę!
- No tak, ale mnie chodzi o jakieś opowiadanie grozy, o coś z tym fajnym, niepokojącym dreszczykiem! – westchnął rozmarzony gospodarz.
- Może i napiszę, jak skończę tamto! A w ogóle, to sam przecież możesz napisać! Bardzo bym się ucieszyła, gdybyś to zrobił! – Zosia spojrzała na męża zachęcająco.
- E, nie! Teraz tyle roboty w ogrodzie. Nie ma kiedy. Ale może jesienią wezmę się znowu do pisania! – obiecał gospodarz, uśmiechając się do zapatrzonej w niego żony.



   Potem wzięli się za ręce i powędrowali poprzez dolinkę, odkrywając po drodze piękną polankę porośniętą tak rzadkim w tych stronach czosnkiem niedźwiedzim. Skubnęli dla smaku parę listków i wspięli się pod stromą górę a stamtąd bukowym lasem poszli na ukos w stronę domu, nawołując rozbrykane psy i przypinając je do smyczy, żeby im na koniec gdzieś nie zwiały. Ale psom uciekać się wcale nie chciało. Szły grzecznie zziajane i zmęczone wędrówką, ciesząc się powrotem do ukochanego domu. I ja się z tego cieszyłam. Stanowczo za dużo światła przyjęłam na swe blade ciało tego dnia. Czułam, że nabawiłam się nawet oparzeń słonecznych! Co za dużo, to niezdrowo!


   Zaraz po wejściu do kuchni z ulgą zaszyłam się w mym miłym gniazdku za meblami kuchennymi, gdzie od razu mocno zasnęłam a śniło mi się uroczysko pełne utkanych z zielonej mgły, tajemniczych dusz…