wtorek, 21 listopada 2017

Listopadowa opowieść, cz.4





  ... Niestety, to wcale nie pogoda okazała się decydującą przeszkodą na drodze ku realizacji ich marzenia o bieszczadzkiej wycieczce. Pierwszy dzień listopada rozpoczął się w Jaworowie od przerażającego krzyku Grzesia, który przekręciwszy się w łóżku na bok poczuł, iż coś mu w plecach zazgrzytało, przemieściło się i na dobre pękło. Okazało się, iż niedawny jego upadek, tak na pozór niegroźny miał jednak niespodziewane, wielce nieprzyjemne konsekwencje. Cierpiący jak na najgorszych torturach Grzesiek jęcząc i zlewając się zimnym potem nie dał rady w Dzień Wszystkich Świętych samodzielnie z łoża boleści wstać. Ogromnie zaniepokojona Zosia dała mu zaraz ostatnie środki przeciwbólowe, które w szafce z lekami wygrzebała a widząc, że to nic nie pomaga zrobiła mu dodatkowo zastrzyk. Miała jeszcze od wiosny kilka ampułek z lekiem stosowanym na zapalenie korzonków nerwowych.  Przytłumił on mękę Gospodarza na tyle, że przy pomocy żony ubrał się i kroczek za kroczkiem przemieścił się do kuchni, gdzie usiłując usiąść poczuł znowu tak przeszywający ból, iż zdołał oprzeć się tylko o meble i wyjęczeć, że chyba nie obejdzie się bez wezwania pogotowia. Rozdygotana Zosia chwyciła czym prędzej za słuchawkę telefonu i ze zdenerwowania zapominając własnego adresu po kilku chwilach zdołała skomunikować się z dyspozytorem pogotowia ratunkowego. Teraz pozostało już tylko zagonić wszystkie psy do pokoju komputerowo-psiego a potem oczekiwać niecierpliwie przyjazdu karetki.

   Kilkanaście minut potem schowawszy się w szparze między szafkami kuchennymi obserwowałam jak ratownicy profesjonalnie i rzeczowo udzielają pomocy biednemu, pokrzykującemu raz po raz z bólu Gospodarzowi. Stwierdziwszy u niego ewidentne złamanie żeber zaaplikowali dwa silnie działające zastrzyki. Pomogły one nieomal momentalnie. Gospodarz mógł usiąść nareszcie przy stole. Przestał się też denerwować na drapiące wytrwale w drzwi przyległego do kuchni pokoju  i ujadające tam wniebogłosy psy.  Ratownicy przekrzykując ów psi jazgot cierpliwie tłumaczyli, że na niewiele się zda pojechanie do szpitala, gdyż na złamanie żeber nie stosuje się żadnych leków poza silnymi środkami przeciwbólowymi oraz specjalną opaską ściskającą.
- Czas tu tylko pomoże! – stwierdził filozoficznie jeden z nich, sympatyczny brodacz – Ale niech pan nie liczy, że szybko się panu poprawi. Mój wujek złamał żebro pod koniec lata i do tej pory go boli! – pocieszał.

 - Najlepiej będzie jak wezwą państwo jutro lekarza rodzinnego na domową wizytę, bo nie sądzę, że w takim stanie da pan radę pojechać do ośrodka zdrowia! – dodał pakując wszystkie medyczne manele drugi z ratowników. Chwilę potem karetka odjeżdżała z okrytego mgłą Jaworowa pozostawiając moich gospodarzy w wielkim strapieniu i niepewności, co do samopoczucia Grzesia.

   Kilka godzin później, gdy dobroczynne zastrzyki przestały działać straszny ból znowu powrócił i wyjący wniebogłosy Grzesiek ponownie zaczął błagać o jakikolwiek ratunek. Drżącymi dłońmi Zosia zaaplikowała mu kolejny, ostatni już będący w domu zastrzyk przeciw bólowi korzonków. Jednak tym razem nie przyniósł on żadnej ulgi cierpiącemu mężczyźnie. Zrozpaczona Zosia złapała za telefon i ponownie zadzwoniła na pogotowie błagając o pomoc. Tam jednak odpowiedziano w kategoryczny i ostry sposób, że nie przyjadą drugi raz do tego samego przypadku, że co mogli, to zrobili. A jeśli Gospodarze chcą, to niech na własną rękę jadą na ostry dyżur do szpitala w Przemyślu. Tam jednak jest tylu oczekujących na SORze, iż poczekać trzeba pewnie na pomoc dobrych kilka godzin. Mogą też jechać do dyżurującej w święta apteki po leki przeciwbólowe. Dyspozytor pogotowia szybko skończył rozmowę, pozostawiając Zosię w rozterce i poczuciu bezradności.

-   Jechać do apteki w Przemyślu? – rozmyślała gorączkowo – Ha! Łatwiej doradzić, trudniej zrobić. Po pierwsze od tego miasta dzieliła ich ponad czterdziestokilometrowa odległość. Po drugie nie znała prawie wcale Przemyśla. Mieli tam z Grzesiem swoje stałe trasy i rzadko kiedy zapuszczali się w nowe dla siebie rejony.  Jakże znajdzie tę jedyną, dyżurującą aptekę? Po trzecie Gospodarz w tym stanie nie nadawał się do żadnej jazdy a z Gospodyni był tak kiepski kierowca, że bała się w ogóle za kierownicą siadać. A tym bardziej teraz, gdy była tak roztrzęsiona. Jednakże leki były pilnie potrzebne…Co tu robić, co tu robić?!

- Zosiu! Dzwoń do zaprzyjaźnionych sąsiadów! Może oni coś będą mieli. Przecież każdy teraz trzyma w domu tyle leków, że aptekę mógłby na miejscu otworzyć! – doradziłam mojej Gospodyni wychynąwszy na moment z bezpiecznej szpary między meblami. Wiedziałam, co mówię, bowiem byłam częstym gościem w szafce kuchennej, w której Gospodarze przechowywali leki. Czegóż tam nie było! Istne góry pudełek z rozmaitymi pastylkami, zapasy saszetek, ampułek, buteleczek, plastrów i bandaży. Nie raz układałam się do snu za woreczkiem z wacikami albo między butelką oleju rycynowego a opakowaniem węgla aktywnego. Jednakże tabletek przeciwbólowych, niestety, tam nie było! Co potwierdzić mogłam jednoznacznie.

   W podjęciu właściwej decyzji pomogła Zosi zaniepokojona wizytą karetki sąsiadka Krysia, która zadzwoniła chwilę potem dopytując się z troską o stan zdrowia Grzesia. Niestety, Krysia też nie miała w domu nic przeciwbólowego, ale obiecała, że za kilka godzin, w drodze powrotnej z cmentarza zajrzy do córki i zapyta ją o jakieś leki. Wiedząc, że Grześ nie może czekać kilku godzin Zosia zadzwoniła do Eulalii, sąsiadki zza lasu. Ta miała na szczęście silne środki na uśmierzenie bólu, stosowane przez nią zazwyczaj przy reumatyzmie.

- Nie chodź sama do lasu! Jeszcze tego brakowało żeby Cię jaki niedźwiedź napadł albo wilk! Ja jakoś zacisnę zęby i wytrzymam, bylebyś ty nigdzie nie chodziła! – wyjęczał leżący na zdrowszym boku Gospodarz.  Lekką ulgę przyniosło mu ciasne obwiązanie klatki piersiowej bandażami elastycznymi oraz szalikiem. Bał się jednak ruszać, zmieniać jakkolwiek pozycji by znów nie poczuć znowu tego piorunującego bólu.
- Grzesiu kochany! Nic mi się nie stanie! Tyle się po naszym lesie nachodziliśmy i żadnego drapieżcy nie spotkaliśmy. Wezmę ze sobą któregoś z naszych psów i błyskawicznie przez las przelecę! – odrzekła gładząc go uspokajająco po zlanym zimnym potem czole i troskliwie okrywając kocem.
- Nie chodź, nie chodź nigdzie, proszę cię – wyszeptał sennym głosem umęczony Grzesiek a już po chwili po jego miarowym, głębokim oddechu można było poznać, iż udało mu się usnąć.

   Widząc to Gospodyni nie zwlekając ubrała się szybko, wzięła na smycz Uzię i cichutko wyszła z domu, podążając z nią leśną drogą w kierunku odległego o ponad kilometr domostwa Eulalii i Wojtka. Przeskakując przez kałuże szybkim krokiem zagłębiała się w mglisty, bukowy las. Zdawała sobie sprawę, że sen męża nie potrwa długo. Wiedziała, że obudzi się znowu cierpiący a ona w żaden sposób nie będzie mogła mu pomóc. Musi, po prostu musi zdobyć dla niego jakieś środki przeciwbólowe. Była już prawie w połowie drogi, gdy znowu zadzwoniła Krysia oznajmiając, że już zdobyła leki od córki. Leki naprawdę mocne, stosowane przy bólach nowotworowych. Po tej wspaniałej wiadomości Zosia zawróciła natychmiast i jak na skrzydłach pobiegła z ucieszoną tym wspólnym biegiem Uzią do domu swej nieocenionej sąsiadki Krysi, która życząc szybkiego powrotu do zdrowia Grzesiowi wręczyła spłakanej z wdzięczności gospodyni bezcenną fiolkę leku…

…Kilka dni potem Gospodarze poszli we dwoje podziękować Krysi za okazaną pomoc. Pomoc, która uratowała w tamtym czasie biednego Grzesia od straszliwych mąk a Zosię od wielkiego zmartwienia.
Po raz kolejny od kiedy zamieszkali w Jaworowie przekonali się, jak ważne są dobre stosunki z sąsiadami, jak dobrze jest mieć się do kogo zwrócić się o pomoc w potrzebie, wiedzieć, iż nie jest się samemu w trudnych chwilach.

…Od tamtej pory minęło już trzy tygodnie. Grześ nadal odczuwa nieprzyjemne kłucie w plecach, ale nie jest ono już tak silne jak na początku. Już prawie wcale nie ma potrzeby łykania leków przeciwbólowych. Musi się jednak oszczędzać i nie podejmować żadnych poważniejszych wysiłków w gospodarstwie. Na szczęście jesień to pora zasłużonego odpoczynku po pracowitym lecie. Zosia przynosi codziennie z drewutni kilka koszyków drewna, rozpala w kuchennym piecu i siedząc w domowym cieple z Grzesiem, psami i ze mną wsłuchuje się w opowieści jesiennego Pogórza, które zbieram dla niej cierpliwie przędąc nitki losu…


sobota, 18 listopada 2017

Listopadowa opowieść, cz.3





…Zosia posuwała się przodem próbując oświetlać drogę latarką. Powolutku i ostrożnie zeszła z maleńkiej góreczki wiodącej do centralnej części budynku gospodarczego mieszczącego drewutnię, graciarnię oraz warsztat naprawczy Gospodarza.

- Uważaj, Grzesiu bo strasznie tu ślisko! – zawołała ujechawszy na mokrej trawie i z trudem zachowując równowagę.
   Ledwo to powiedziała, gdy dobiegło do niej z tyłu silne tąpnięcie połączone z kląśnięciem błota i cichym przekleństwem męża.  Odwróciła się i natychmiast dojrzała leżący kilka metrów od siebie kształt. Kształt ów jęczał głosem Grześka i był nim, niestety. Powalony na plecy, unurzany w błocie Gospodarz trzymał przed sobą na wyciągniętych sztywno ramionach kuchenkę. Upadł zupełnie bezwładnie, starając się ocalić przed zniszczeniem niesiony przez siebie sprzęt. Na dodatek ulewa przybrała w tym momencie na sile i oczom przerażonej Zosi ukazała się skrzywiona z bólu i zalana deszczem twarz męża.
- Daj rękę! Pomogę Ci wstać! – krzyknęła podbiegłszy do niego ślizgając się po błotnistej nawierzchni podwórka.
- Lepiej weź ode mnie tą kupę złomu! Ja sobie jakoś poradzę! – jęknął Gospodarz patrząc z nienawiścią na dzierżony przez siebie sprzęt i używając wobec niego tak niecenzuralnych słów, iż z całą pewnością nie nadają się one do przytoczenia w mej pajęczej opowieści. Swoją drogą nie bardzo rozumiem, co właściwie ta kuchenka była winna. Moim skromnym zdaniem Grzesiek zaaferowany mającym za chwilę przyjechać kupcem zapomniał ubrać odpowiednich butów i to właśnie temu zawdzięczał swój upadek. No bo kto to widział, żeby w taką pogodę wyłazić na błotniste podwórze w letnich, od znoszenia zupełnie gładkich od spodu gumowych klapkach?!
   Gospodyni wzięła ostrożnie w ramiona ocalone przed upadkiem urządzenie kuchenne i w zupełnej ciemności, po omacku zaniosła na stół do budynku gospodarczego. Ledwo je tam postawiła, gdy usłyszała dobiegające z mroku bolesne nawoływanie męża:

- Co ty tam tak długo robisz? Ja tu nie daje rady wstać!  Chodź do mnie szybko!
   Roztrzęsiona ze zdenerwowania Gospodyni zdążyła jeszcze zapalić światło w budynku a potem ślizgając się jak na łyżwach w try miga podbiegła do Grześka i zapierając się z całej siły piętami o błotniste podłoże z ogromnym trudem pomogła mu się podnieść.  Pojękujący Gospodarz czym prędzej pokuśtykał do wnętrza budynku by zobaczyć, czy podczas wypadku kuchenka nie doznała jakiegoś uszczerbku. Okazało się, że odpadła jej jedna noga. Była też trochę umazana błotem. Jednak nie widać było żadnych wgnieceń ani obić.
- Tej nogi nigdzie tu nie widać! – sapnął Grzesiek rozglądając się po betonowej podłodze drewutni.
- A bez nogi przecież niej nie wezmą! Zobacz, może leży pod jakąś szafką? Ja nie daję rady się schylić. Coś mnie w plecach kłuje…- pożalił się Gospodarz
- Na pewno leży gdzieś na podwórku! Pójdę tam z latarką, to może jakim cudem ją wypatrzę! – odrzekła Zosia i szybko wróciła na miejsce upadku Grzesia. Jednak znalezienie niewielkiej, czarnej nóżki kuchenki w błocie i zdeptanej trawie wydawało się równie niemożliwe jak odszukanie igły w stogu siana. Tymczasem bramę ich siedliska mocno oświetliło podjeżdżające właśnie auto klienta z Jasła. Gospodyni pobiegła w tamtą stronę i otworzyła szeroko furtkę witając się z sympatycznym małżeństwem wysiadającym z pojazdu. Nieco chaotycznie nakreśliła przybyłym przebieg niedawnych wydarzeń a potem uległszy ni z gruszki ni z pietruszki atakowi histerycznego chichotu zaprowadziła przybyłych na miejsce niedawnego upadku Grzesia. I już po chwili we czwórkę, razem z żartującym mimo odczuwanego bólu w plecach Gospodarzem szukali nieszczęsnej, czarnej nóżki.

- Mam, mam! Ma się to oko! – zawołała już po chwili z radosnym tryumfem młoda kobieta i pokazała wszystkim zebranym leżący na jej otwartej dłoni niepozorny, upaprany błotem krążek!
- Moja żona jest świetna w znajdowaniu zagubionych rzeczy. Ja natomiast jestem niezastąpiony w gubieniu! – zaśmiał się jej mąż i uścisnął serdecznie zadowoloną z siebie niewiastę.
- Nie dalej jak wczoraj zapodziałem gdzieś rękawiczki. I jakby diabeł je ogonem nakrył. Szukałem wszędzie i nic. A moja Beatka pomyślała chwilę i od razu wiedziała, że zostawiłem je na dnie torby na zakupy. Torbę rzuciłem na tylne siedzenie samochodu i do głowy mi nie przyszło by tam zajrzeć. A Beatka ma chyba jakiś szósty zmysł! Przy niej nic nie zginie! – dodał spoglądając z miłością na zarumienione lica rzeczonej Beatki.
- Ty też przy mnie nie zginiesz, Janeczku! – szepnęła kobiecinka i zerknęła z taką czułością na swego małżonka, że aż wszystkim zgromadzonym słodko zrobiło się na sercu a tak nieprzyjazny dotąd listopadowy wieczór natychmiast nabrał złocistego, ciepłego odcienia.

- To co? Bierzecie tę kuchenkę? – chrząknął po chwili Grzesiek przetarłszy ją z błota i przykręciwszy odnalezioną cudem nóżkę.
- Pewnie, że bierzemy! Moi rodzice bardzo się z niej ucieszą. Za kilka dni mają pięćdziesiątą rocznicę ślubu a to dla nich będzie najlepszy prezent! Od roku już takiej szukaliśmy i nic. Aż tu parę dni temu mój Janek wypatrzył ją u was. To było dla nas jak cud z nieba! – zawołała Beata spoglądając pożądliwie na ową upragnioną kuchenkę.
- Teściowie mieli taką samą, wrozametowską. I służyła im wspaniale przez wiele lat. Dbali o nią jak mogli, ale w końcu wyzionęła ducha. A oni niepocieszeni i po swojemu uparci o żadnej innej na to miejsce słyszeć nie chcieli, choć planowaliśmy im kupić nowoczesną, sześciopalnikową i z piekarnikiem. Wrozametowskiej już nie produkują, więc marne były szanse by gdzieś taką znaleźć. A więc naprawdę rację ma moja Beatka o cudzie mówiąc. Tak się cieszymy oboje i wdzięczni państwu jesteśmy! – ściskając dłoń Grześka entuzjazmował się zwany Jankiem klient a potem bez żadnego targowania wręczył mu żądaną kwotę i już po chwili unosząc świeżo nabyty sprzęt odjeżdżał w siną dal w towarzystwie swej radosnej małżonki.

- Pozytywnie zakręceni wariaci! – szepnęła patrząc w ślad za nimi Gospodyni a Grzesiek zgodził się z nią w zupełności i mimo bólu w plecach uśmiechał się pogodnie stojąc przy furtce i śledząc oddalające się światła pojazdu miłej pary z Jasła.
- My też tacy byliśmy…A właściwie to chyba nadal jesteśmy!- zamyślił się i przypomniawszy sobie coś widocznie wesołego uśmiechnął się do siebie, ocierając rękawem krople deszczu spływające mu po nosie.
- Chodźmy do domu! – sapnął po chwili – Przemokłem do nitki! Muszę zdjąć z siebie ciuchy, bo czuję, że lepią się do mnie.

   Kilkanaście minut później przebrani i wytarci do sucha Gospodarze zasiedli przy stole kuchennym, gdzie popijając kawę planowali na co wydadzą pieniądze za sprzedaną kuchenkę.
- Już wiem! Zatankujemy do pełna samochód i może uda nam się w listopadzie na wycieczkę w Bieszczady pojechać? - Zosi aż oczy się zaświeciły, gdy usłyszała powyższe słowa męża. Oboje zapałali niedawno miłością do tych najdzikszych w Polsce gór i marzyli by w tym roku wyrwać się tam na kolejną eskapadę.
- Żeby tylko pogoda jako taka była! Bo to, co teraz jest na dworze do żadnych dalszych wyjazdów się nie nadaje! – westchnęła kobieta, zasłuchując się w miarowy plusk deszczu i szum szalejącej w kominie wichury.
- A jak ty się Grzesiu czujesz po tym upadku na podwórku? – zapytała po chwili, widząc bolesny grymas na ustach męża.
-Trochę boli mnie głowa i plecy, ale chyba nic poważnego się nie stało. Pewnie mi tylko jutro jakiś siniak na żebrach wyskoczy!  – odparł on upiwszy dużego łyka kawy zbożowej.
- Musisz pamiętać na przyszłość, żeby nie wychodzić w taką pogodę w tych swoich śmiesznych klapeczkach! Przecież masz dwie pary gumofilców! No jak tak można nic a nic nie myśleć! – sarkała gniewnie Zosia dziwując się dziecinnej wręcz beztrosce męża.
- Śpieszyłem się i zapomniałem! Wiesz, jaki jestem… - odparł Grześ z tak pełnym bezradności uśmiechem, że Zosia natychmiast mu wszystko puszczając w niepamięć przechyliła się przez stół i z czułością ucałowała męża w czubek zmarzniętego do tej pory nosa.

   Zadowolone z obecności obojga państwa psy ułożyły się wygodnie pod stołem i wokół niego. Ja huśtałam się powoli na mojej pajęczynie zawieszonej pod żyrandolem. Przymykałam oczy i zapadałam raz po raz w słodką drzemkę. Było ciepło, bezpiecznie i sennie. Szaleńcze przytupy  i śpiewy wichrzyc uciszyły się. I tylko ulewa siekła miarowo o szyby i tylko mgła coraz bardziej na zewnątrz gęstniała…

   I zdawać się mogło w tamtej chwili, że spokój i szczęście znowu na dobre zagościły w domostwie Zosi i Grzesia. Jednak los miał swoje plany a konsekwencje niefortunnego upadku Grzesia nieoczekiwanie dały o sobie znać kilka dni potem…

c.d.n.

piątek, 10 listopada 2017

Listopadowa opowieść, cz.2





…Rozmawiając kilka dni później z sąsiadami o ostatnich wydarzeniach Zosia wypytała ich o te dziwne, poranne dźwięki, które tak ją zdumiały, przeraziły i zachwyciły jednocześnie. Okazało się jednak, iż sąsiedzi smacznie jeszcze o tej porze spali. Zatem niczego niepokojącego nie słyszeli. A po obudzeniu dane im było zobaczyć już tylko resztki mgły, która opadła w doliny i pozostawiła Pogórze najzupełniej zwyczajnym. Dobrze, że Zosia zrobiła wówczas zdjęcia, bo inaczej mogłaby pomyśleć, że się jej i Grzesiowi ta niesamowita mgła tylko przyśniła…Żałowała, że nie nagrała owych dziwnych odgłosów porannych. Ale pewnie zanim by ustawiła odpowiednio dyktafon w telefonie, już by umilkły…Zastanawiając się, co też za niezwykłe dźwięki to być mogły dumała, czy może był to klangor odlatujących na zimę żurawi? Może rzeczywiście te zdumiewające odgłosy wydawało jakieś ostatnie, spóźnialskie ptasie stado opuszczające nasze strony przed zimą? Ale przecież równie dobrze mogło być to coś zupełnie innego. Ale co? To już pozostanie dla Gospodarzy tajemnicą…Wiele jest wszak w życiu ludzi tajemnic, domysłów, sekretów i intuicyjnie tylko odczuwanych zjawisk o znaczeniu, którego sensu domyślić się nie sposób. I ludzie muszą się z tym pogodzić, zaakceptować i żyć dalej, krocząc swoją codzienną ścieżką. Jednak często te ciekawe, niewyjaśnione sprawy dodają ich życiu dodatkowego smaku oraz wielowymiarowości.  Budzą nadzieję, że jest jeszcze coś więcej ponad to, co widać, ponad to co można sprawdzić szkiełkiem i okiem…I być może kiedyś przyjdzie czas wyjaśnienia najważniejszych zagadek, ujrzenia tego, co dzisiaj szczelną mgłą jest okryte…


   Oczywiście ja, pajęczyca wiem i widzę trochę więcej niż te biedne, nagie istoty ludzkie, zatem już dzisiaj mogłabym odkryć Gospodarzom pewne nieznane im przestrzenie, szarady i tajemne schowki. Jednak tego nie zrobię, wiedząc, że najlepiej samemu do czegoś dojść, zrozumieć. A poza tym i my, pająki, mamy sprawy, które przerastają nasze pojmowanie. Gubimy się w gąszczu pajęczych domysłów i pozostajemy z głębokim niedosytem wiedzy. Często zmuszone jesteśmy pewne sprawy brać na wiarę albo intuicyjne przeczucie…Myślę jednak, że kiedyś sprawy ludzkie i pajęcze połączą się w jedną całość, w jedną bezbłędnie splecioną, nierozerwalną pajęczynę, w sieć naszych wzajemnych neuronów. I wówczas otworzy się księga satysfakcjonującego nas wszystkich poznania. A na razie…? Na razie władała nami wszystkimi mgła, ale jakże piękna i fascynująca przecież…


   No dobrze! Dość już tych dywagacji. Czas wrócić do listopadowej opowieści z Grzesiową boleścią w tle…

  Otóż musicie wiedzieć, że Grześ posiada niezłą żyłkę do handlu. Już wiele razy w życiu udało mu się coś bardzo tanio kupić i drogo sprzedać albo dostać okazyjnie jakąś rzecz bardzo trudną do zdobycia. I oto kilka lat temu Gospodarz nabył za bezcen nowiutką kuchenkę gazową, czteropalnikową, bez piekarnika, taką,  którą można na stole czy szafce jakowejś postawić. Marzyło się kiedyś Gospodarzom, że wybudują sobie w ogrodzie kuchnię letnią i tam owa kuchenka by się wówczas przydała. Rozmyślali, iż zamiast gotować w domu w letnie, gorące dni będą wynosić ową leciutką kuchenkę na zewnątrz i tam, na świeżym powietrzu spokojnie się kuchmarzyć. Jednak rzeczywistość zweryfikowała te marzenia i okazało się, iż latem w obejściu jest tyle pracy, że w Jaworowie w ogóle ogranicza się gotowanie i obyć się doskonale można kanapkami, sałatkami oraz jajecznicami z grzybami oraz ulubionymi zupkami chińskimi. Ewentualnie wyciąga się grilla i siedzi przy nim wieczorami zajadając jakieś kiełbaski, kurze skrzydełka czy ulubiony przez nich, pieczony chleb czosnkiem smakowicie natarty.
    Zatem kuchenkę jako, niestety, zupełnie zbędną wyniesiono na strych, gdzie szybko pokryła się kurzem i pajęczynami pracowicie przez moje siostrzyce uplecionymi oraz mysimi kupkami przez rodzinę bezczelnych, mysich intruzów tamże pozostawionymi.

   Aż wreszcie pewnego Gospodarze zdecydowali, że czas pozbyć się z gospodarstwa zbędnych klamotów i poza paroma innymi sprzętami na początku lata wystawili nieszczęsną kuchenkę na sprzedaż. Mieli nadzieję, że może komuś się owa kuchenka przyda a im parę groszy za nią może jakim cudem skapnie? A każdy grosz był przecież dla nich ważny.
   Przez długi czas nie było jednak na kuchenkę chętnych. W końcu zadzwonił w jej sprawie jakiś gadatliwy jegomość z niedalekiej wsi i oznajmił, iż już nazajutrz po nią na pewno przyjedzie.  Słysząc tę wieść  ucieszona Zosia wytargała pożądany sprzęt ze strychu i zniosła na piętro do dawnego pomieszczenia kuchennego, gdzie postawiwszy na starym stole pracowicie wypucowała urządzenie aż zalśniło nowym blaskiem niby radosne słonko na wiosnę. 

   O oznaczonej godzinie zamknięto wszystkie psy w pokoju komputerowym aby nie rzuciły się nazbyt entuzjastycznie na szacownego kupca a potem czekano niecierpliwie na jego przybycie. Jednak potencjalny klient nie pojawił się i w ogóle nie  dał już więcej znaku życia.
 - Obiecanki – cacanki – zakrzyknęła rozczarowana gospodyni!
 - No jak tak można ludzi do wiatru wystawiać! – irytowała się za nic nie potrafiąc zrozumieć tak lekceważącego postępowania.
- Mógłby chociaż zadzwonić i się wytłumaczyć! – biadała, przypominając sobie od razu z nutą bolesnej goryczy, że kilka już osób w życiu postąpiło wobec niej podobnie, nadwyrężając jej zaufanie. A ona za każdym razem nadal wierzyła. Oj, naiwna, naiwna…
- Och Zosieńko, ludzie są tacy różni! Nie przejmuj się tym. Nie każdy tak mocno przywiązuje wagę do obietnic, jak Ty, moja kochana. Nie ma co się denerwować! Zobaczysz, że znajdzie się wreszcie ktoś, kto dotrzyma słowa! – uspokajał ją Grześ, wypuszczając uwięzione psy z pokoju i klepiąc szalone ze szczęścia basałyki po rozmerdanych czterech literach.

   Na następnego chętnego trzeba było jednak poczekać dobrych kilka miesięcy. W tym czasie kuchenka na piętrze zdążyła ponownie pokryć się kurzem i pajęczynami!:-) Jesienią ufna Zosia ponownie doczyściła ją dokumentnie, wierząc, iż tym razem nie robi tego nadaremno.
   I nie robiła. Pod koniec października jakiś miły pan z Jasła zadzwonił z wiadomością, że jeszcze tego dnia zamierza po kuchenkę przyjechać i nabyć ją bez żadnego targowania, gdyż owa kuchenka stanowi przedmiot pożądania jego teściów, zaś on dla nich, a właściwie dla żony dałby się pokroić. Niczym jest więc dla niego przejechanie ponad stu kilometrów w celu jej zdobycia. Przybyć zaś miał do Jaworowa po pracy, w późnych godzinach wieczornych.


   Po zmroku gospodarze z rosnącym niepokojem zaczęli zerkać za okno. Nie dość, iż ciemno było kompletnie, to lało jak z cebra a na dodatek gęsta jak wata mgła otaczała ich siedlisko sprawiając, że za żadne skarby świata nie wyruszyliby teraz w jakąkolwiek podróż. Tymczasem niczego nie lękający się klient zmierzał w ich stronę wytrwale o czym powiadomił ich telefonicznie, zapewniając, że choćby i huragan jaki go chciał w drodze zatrzymać, to on się nie podda i przybędzie jako obiecał.


   Tymczasem minuty i godziny mijały…Narastająca z chwili na chwilę ulewa siekła o szyby a wiatr z całej siły tarmosił blachami na dachu. Psy niby to spały głęboko, ale na każdy silniejszy łomot, stuk czy jękliwy płacz wiatru reagowały nerwowym poszczekiwaniem. Ja, schowana bezpiecznie za meblami kuchennymi nie miałam najmniejszej ochoty stamtąd wyłazić. Denerwowałam się tylko tymi nie pozwalającymi spać hałasami i prosiłam jesienne, zwariowane wichrzyce by stonowały choć trochę swe tańce i uciszyły nieznośną muzykę. Ha! Wcale mnie nie słuchały a wręcz przeciwnie rozchichotane rozhulały się na całego i dalejże skakać po dachu, dalejże dudnić w kominie, świstać na swych piszczałkach, miotać mokrymi trawami i gałęziami a wreszcie i wyć na głosy, robiąc zawody, która głośniejsza, odważniejsza, najbardziej szalona!

   Przez te wszystkie trudne do wytrzymania dźwięki z trudem przebił się w końcu dzwonek telefonu.
- Już dojeżdżam do waszej wsi! Zaraz będę na miejscu! – przekrzykując ulewę radośnie oznajmiał zmierzający ku nim klient z Jasła.
   - To chyba bardzo młody człowiek. Że też się nie boi w taki czas jeździć po nocy! No, no! – szepnęła z mieszaniną podziwu i zgrozy Zosia.
   - Dla takich ludzi obecna pogoda nie stanowi żadnego problemu a pewnie nawet jest jakimś ekscytującym wyzwaniem! – westchnął w odpowiedzi Grzesiek najwidoczniej coś sobie chyba z lat swojej wczesnej młodości przypomniawszy. Uśmiechnąwszy się do swoich wspomnień nad czymś się głęboko zamyślił a po chwili wyartykułował to, co mu go głowy właśnie przyszło.
   - Wiesz co, Zosieńko, a może ja bym wyniósł tą kuchenkę do budynku gospodarczego, żeby nie musieć znowu psów w pokoju zamykać? Ostatnim razem tak wariowały, że całe drzwi obdrapały!
    Słysząc, że o nich się mówi, tak senne dotąd i nieprzytomne psiska zamachały serdecznie ogonami i spojrzały z ogromną miłością na swego pana. Ja natomiast poruszyłam się niespokojnie w mej pajęczynie czując jakimś szóstym zmysłem, iż Grzesiowy pomysł nie był tak dobry, jak mu się wtedy zdawało.

- Czy ja wiem… - powątpiewała Zosia – A jakże ty będziesz w tą ulewę na podwórko wychodził?
- Zdaje się, iż troszkę się tam uspokoiło. Słyszysz? Przestało tak walić o szyby i dąć potępieńczo w kominie! – odrzekł optymistycznie Grzesiek i nie tracąc czasu poszedł na górę po cierpliwie czekającą na kupca kuchenkę. I już za moment zszedł z nią ostrożnie i powoli ze schodów a Zosia ubrawszy kurtkę oraz gumiaki czekała na niego przy drzwiach wyjściowych z latarką.

 - Och, zaczekajcie, zaczekajcie! – zawołałam zza mebli czując nagle dziwny lęk a nie bardzo nie rozumiejąc przy tym, co mogło być jego źródłem.
- Nie wyłaźcie w tę ciemność! Zostańcie w domu! – zawołałam ochrypłym od długiego milczenia głosem. Ale nikt, rzecz jasna, nie słyszał moich ostrzeżeń a na dodatek złośliwe wichrzyce  śpiewaniem swym upiornym kompletnie mnie zagłuszały. I oto już po chwili zdani na łaskę i niełaskę żywiołów gospodarze poczłapali po kleistym, kląskającym błocie podwórka w tajemnicze mroki mglistego wieczoru…