…Czasem chciałabym być psem…Myślę tak zerkając z niejaką
zazdrością na więź łączącą moją Zosię z czeredą jej ogromnych sierściuchów a
zwłaszcza z tą białą niewidomą psiną, zwaną przez gospodarzy Isią. Isia
zachowuje się jakby była rozpieszczonym dzieckiem a nie zwyczajnym psem. Zdarza
się, że wracając z dworu prosi gospodynię by ta wzięła ją na ręce i zaniosła na
jej ulubione miejsce na kanapie. Dlaczego tak robi? Czyżby była do tego stopnia
leniwa i wygodna? Otóż nie! Chwilę wcześniej pokłóciła się na podwórku ze swą
siostrzyczką Ipcią i bojąc się, że
zatarg będzie trwał między nimi także w domu (a czasem podczas ich kłótni aż
kłaki lecą, takie są zajadłe!), ładuje się na ręce gospodyni niczym malutkie,
bezradne dzieciątko, które wymaga natychmiastowej pomocy i troskliwej opieki. A
waży toto pewnie ze 20 kilo! Ale wcale nie żałuję gospodyni, że takie ciężary nosi.
Widzę bowiem, że ona po prostu lubi taszczyć to
puszyste „dzieciątko”. Lubi też je głaskać po brzuszku, przebierać
palcami po podgardlu i karku, przemawiając doń czule, najczulej chyba jak
potrafi. Niekiedy zdaje mi się nawet, że porozumiewa się z Isią tak samo jak ze
mną i trochę przykro mi się wówczas robi, bo miałam nadzieję, iż to, co nas łączy
jest wyjątkowe…Ale na szczęście takie wrażenie trwa u mnie przez chwilę i znowu
pojmuję, że Isia jest tylko czymś w rodzaju dzieciątka a ja…ja jestem prawdziwą
przyjaciółką i pokrewną duszą. Drugiej takiej jak ja pajęczycy nie ma i nie
będzie! Na pewno!
Absolutnie nie bez
powodu nazywam tę wrzaskliwą czeredę sierściuchami. Ach, ileż one gubią co
dzień włosisk beztrosko otrzepując się, drapiąc, bawiąc i tarzając po dywanie
oraz kanapach. Można by z tej ilości kłaków pobudować miliony przyjemnych
gniazdek dla takich jak ja, skromnych pajęczyc. Można by także spożytkować je
do zrobienia nowego dywanu czy też ubrań dla ludzi. Ja zabieram sobie zaledwie tyciu-tyciu
tego puszystego bogactwa, natomiast gospodyni przynajmniej raz w tygodniu
spędza kilka godzin na odkurzaniu i czyszczeniu na klęczkach przy pomocy
szczotki ryżowej dywaniku w psim pokoju, każdorazowo napełniając przy tym
foliowy worek, który następnie ląduje w koszu na śmieci. A czy ma za złe
psiskom, że tak brudzą? Gdzież tam! Śpieszy się aby posprzątać jak najszybciej
i znowu wpuścić liniejącą hałastrę do domku (zazwyczaj bowiem psy spędzają czas
na podwórku w oczekiwaniu na możliwość powrotu do czystego wnętrza domku).
Wbiegają radośnie z błotnistego podwórza od razu zostawiając setki mokrych,
czarnych śladów na lśniącej posadzce i pachnącym dywanie. Za nic mają wysiłek
mojej biednej Zosi. I znowu brudzą, paprzą i kurzą bez opamiętania uśmiechając się
przy tym tak szeroko jakby co pożytecznego robiły! A wyrozumiała nad podziw
gospodyni spogląda czule w ich oczy. Następnie pochyla się nad najbardziej gubiącą
obecnie włosiska Uzią i szepcze, że zaraz weźmie szczotkę i wyczesze porządnie
kochaną sunię. Słyszy to rzecz jasna także Acuś i przybiega wywijając szaleńczo
młynki białym ogonem. Ten prawie wcale nie linieje, za to wprost przepada za
czesaniem. Do tego stopnia, że gdy coś zbroi i nie chce wyjść z budy w obawie
przed burą wystarczy powiedzieć do niego magiczne słowo „poczeszemy” a on natychmiast
wyskakuje z budy jak z procy i nadstawia kark gotów do porcji czułego czesania.
Natomiast podobna niemal jak dwie krople wody do swej matki Uzi Ipcia za
czesaniem raczej nie przepada. Poddaje się mu z grzeczności albo zazdrości aby
należna jej porcja serdecznej troski gospodyni nie dostała się aby innemu psu. Isia
także nie jest wielbicielką czesania, ale ponieważ przyjemność sprawia jej
kontakt z dłonią Zosi oraz pieszczotliwe słowa przez kobietę podczas
szczotkowania wypowiadane, entuzjastycznie dołącza do kolejki oczekujących na zabiegi
pielęgnacyjne. Po chwili takiego delikatnego czesania swej ulubienicy gospodyni
ściąga ze szczotki obłok białej i miękkiej niczym wata sierści…
- A mnie nikt nie czesze…- sapnęłam z wyrzutem, zerkając w
stojące na kuchennym blacie lusterko i dostrzegając weń swoją zmierzwioną po
długim spaniu fryzurkę.
- A skąd ja mam wziąć taki mały grzebyk? – zdumiała się Zosia
kończąc poranną kawę.
- Poza tym Tobie na szczęście włoski żadne nie wypadają.
Dwa razy machniesz łapką i już jesteś piękna bez żadnego czesania! – roześmiała
się. Ja jednak nadal byłam nie w sosie. Coś mi leżało na wątrobie, tylko nie
bardzo jeszcze wiedziałam co to jest.
- Moim zdaniem za dużo uwagi poświęcasz psom. Na wszystko
im pozwalasz. Dajesz im sobie na głowę wchodzić! – parsknęłam z irytacją poprawiając
lewą, tylną łapką moje zmierzwione loczki.
- Hej, hej! Adelko moja kochana! Znowu marudzisz? Czyżbym
ciebie traktowała gorzej? – weszła mi w słowo a raczej w tok rozumowania
gospodyni, z którą najlepiej porozumiewało mi się telepatycznie.
- Owszem! Miałabym parę zastrzeżeń! – odparłam naburmuszona.
- Podczas ostatniego sprzątania zniszczyłaś mi kilka
moich ulubionych pajęczyn! – przypomniało mi się.
- Adelko! Umawiałyśmy się przecież, że nie będziesz
powiększała swojego terytorium. Jakiś czas temu dogadałyśmy się, że twoje pajęczyny
za meblami kuchennymi, kaloryferem oraz regałem w psim pokoju są przeze mnie
nienaruszalne. Nigdy tam ze szczotką ani odkurzaczem nie włażę szanując twoją
przestrzeń i intymność. Staram się także omijać nitki zwisające z kuchennego żyrandola,
choć nieraz wplątały mi się już we włosy. Ale nie zgadzam się na sieć przy
framugach drzwi ani przy moim łóżku a ty uparcie coś tam wijesz i wijesz! –
odrzekła kobieta kręcąc z dezaprobatą głową.
- Nie powinnaś mieć do mnie pretensji o te framugi.
Przecież to dzięki tym moim misternym pułapkom pomogłam ci zwalczyć tego lata watahy
muszek owocówek, co to zlatywały się do zapachu twojego octu jabłkowego. A me sieci
w sypialni zapobiegły pogryzieniu ciebie i gospodarza przez sierpniowe komary! –
westchnęłam urażona a włoski na moim odwłoku aż zadrżały ze wzburzenia.
- Nie przeczę, że wtedy bardzo mi pomogłaś i jestem ci za
to wdzięczna, ale umawiałyśmy się przecież, że to sieci tymczasowe a jak
przyjdą chłody zwiniesz je i przeniesiesz za kuchenne szafki! – odpowiedziała Zosia
usiłując uspokajająco pogłaskać mnie małym palcem po owych postawionych na
sztorc, dygoczących włoskach. Odsunęłam się jednak gniewnie.
- Ale przecież ta jesień jest wyjątkowo ciepła i na pewno
nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa! No i wciąż pojawiają się w domu
jakieś muszyska. Jeszcze wczoraj Grześ tłukł łapką na muchy po firance! A ty
Zosiu dopiero co biegałaś z krótkim rękawem a zastępy agresywnych, chińskich
biedronek tysiącami waliły do domu w słoneczne popołudnia! Co, może już tego
nie pamiętasz? Nie wiesz, jak bardzo się wtedy napracowałam, by ochronić nasz
dom przed tymi hordami? – wysiąkałam głośno nos a Zosia aż zaczerwieniła się z
przykrości.
- Wybacz mi kochana, wszystko to dobrze pamiętam! Bez
ciebie marnie byśmy skończyli pokąsani i oblezieni przez te wielokropkowe
straszydła udające tylko przyjazne biedronki! – westchnęła kobieta, spojrzawszy
na zamglone, mleczno-szare przestrzenie za oknem.
- Teraz jednak już chyba na dobre zagościła chłodna
jesień. Popatrz sama, droga Adelko Hildegardo! – szepnęła do mnie pojednawczo a
ja zerknęłam we wskazanym przez nią kierunku i ze zdumieniem zauważyłam, że na stareńkiej
lipie przy domu prawie wcale nie ma już liści a przecież jeszcze w zeszłym
tygodniu spadały codziennie złocistym deszczem z tego potężnego drzewa
przykrywając zupełnie pobliski trawnik. Aż wreszcie któregoś dnia Grześ z Zosią
wzięli się za uprzątanie tego szeleszczącego bogactwa i usypawszy kilka
ogromnych stosów lipowych listków wywieźli je na obornik, skąd psotny wiatr
nieomal natychmiast rozwiał je po całym ogrodzie świetnie się przy tym chyba bawiąc.
- I po lecie… - zasmuciłam się a chłód przejął mnie do głębi
i znowu zadrżałam. Mgła za oknem zdawała się gęstnieć z każdą chwilą i
przybliżać nieuchronnie dzień, gdy znowu wezmą świat we władanie trzy szalone,
pogórzańskie siostry: wichrzyca, śnieżyca i dujawica…
- Zaraz napalę w piecu kuchennym i zrobi się cieplutko –
obiecała Zosia i spojrzała mi serdecznie w oczy.
- A wracając jeszcze do sprawy Twoich czasowych pajęczyn,
to bardzo proszę, zlikwiduj przynajmniej tę przy moim łóżku, na blacie szafki
nocnej. Już nieraz zdarzyło mi się rankiem ubierać na nos okulary umazane Twymi
nitkami w wymyślne esy floresy. A potem
tak trudno było mi je odczyścić! Co Adelko? Zrobisz to dla mnie i nie będziesz
tam snuć swych sieci? – poprosiła cichutko, uśmiechając się najsłodziej, tak
jak to tylko ona potrafi..
- No dobrze, skoro tak ci na tym zależy, to tak zrobię,
ale smutno mi, bo tak lubiłam być blisko ciebie nocą i wędrować po zakamarkach
twych snów – odrzekłam a mój głos zadrżał żałośnie.
- Przecież jesteś zawsze blisko mnie. Tak blisko jak nikt
inny. Do tego by mieszkać w moim sercu nie potrzebujesz żadnej pajęczyny. Znasz
nie tylko moje sny, ale prawie wszystkie myśli, smutki i radości, cienie i
blaski… - szepnęła wzruszona Zosia wyglądając teraz niczym bezbronna, mała
dziewczynka a wówczas od razu minął mi cały na nią gniew. Weszłam na Zosiny palec
wskazujący, przedreptałam po ramieniu a potem musnęłam łapkami jej ucho
szepcząc przy tym coś, co bardzo lubiła słyszeć, ale co pozostanie tylko moją i
jej tajemnicą. Rozjaśniła się od razu.
- Adelko! Wracaj teraz kochana do siebie, bo ja muszę
brać się za rozpalanie w piecu! Zimnica wkrada się każdą szparą do domu i
gospodarz coraz mocniej kaszle dzisiaj i kicha. A i mnie zaczyna pomału już
kręcić w nosie! – zawołała głośno kichnąwszy na potwierdzenie swych słów a ja
od tego wstrząsu omal nie zleciałam na posadzkę i nie wpadłam w zęby tej
niewidomej suczki, co to wciąż za moją Zosieńka namolnie dreptała o nową porcje
pieszczot się dopominając.
- No dobrze, już idę, idę! Tylko daj mi na drogę chociaż malusieńki
okruszek tej pysznej tuszonki coście ją wczoraj z Grzesiem cały dzień gotowali.
Jej aromat jest wprost boski i doczekać się już nie mogę jej spróbowania! –
poprosiłam oblizując się łakomie.
Gospodyni uśmiechnąwszy
się szeroko otworzyła jeden z kilkunastu półlitrowych słoików i poczęstowała
mnie sporym kawałeczkiem mięsnego smakołyku. Potem stanęła przy blacie
kuchennym i wyciągnęła ramię w górę a ja trzymając mocno mój smakowity skarb przebiegłam
po ramieniu Zosi niczym po wielkim moście. Następnie schowawszy się za słojem z
ziołami zniknęłam w głębi mojej ulubionej, kuchennej kryjówki, gdzie oddałam
się pożeraniu tego różowego, mięciutkiego mięska pachnącego upojnie czosnkiem,
pieprzem i ziołami. Już po chwili napełniłam brzuszek. Zrobiło mi się błogo,
sennie i cieplutko…
Na dworze
tymczasem rozpadał się drobny kapuśniaczek, którzy we współpracy z senną panią
Mgłą na dobre otulił nasze siedlisko w wielowarstwowe, oddalające od reszty
świat leciutkie, biało-srebrne firanki…