niedziela, 28 października 2018

Jesienne rozmyślania pajęcze…




…Czasem chciałabym być psem…Myślę tak zerkając z niejaką zazdrością na więź łączącą moją Zosię z czeredą jej ogromnych sierściuchów a zwłaszcza z tą białą niewidomą psiną, zwaną przez gospodarzy Isią. Isia zachowuje się jakby była rozpieszczonym dzieckiem a nie zwyczajnym psem. Zdarza się, że wracając z dworu prosi gospodynię by ta wzięła ją na ręce i zaniosła na jej ulubione miejsce na kanapie. Dlaczego tak robi? Czyżby była do tego stopnia leniwa i wygodna? Otóż nie! Chwilę wcześniej pokłóciła się na podwórku ze swą siostrzyczką Ipcią i  bojąc się, że zatarg będzie trwał między nimi także w domu (a czasem podczas ich kłótni aż kłaki lecą, takie są zajadłe!), ładuje się na ręce gospodyni niczym malutkie, bezradne dzieciątko, które wymaga natychmiastowej pomocy i troskliwej opieki. A waży toto pewnie ze 20 kilo! Ale wcale nie żałuję gospodyni, że takie ciężary nosi. Widzę bowiem, że ona po prostu lubi taszczyć to  puszyste „dzieciątko”. Lubi też je głaskać po brzuszku, przebierać palcami po podgardlu i karku, przemawiając doń czule, najczulej chyba jak potrafi. Niekiedy zdaje mi się nawet, że porozumiewa się z Isią tak samo jak ze mną i trochę przykro mi się wówczas robi, bo miałam nadzieję, iż to, co nas łączy jest wyjątkowe…Ale na szczęście takie wrażenie trwa u mnie przez chwilę i znowu pojmuję, że Isia jest tylko czymś w rodzaju dzieciątka a ja…ja jestem prawdziwą przyjaciółką i pokrewną duszą. Drugiej takiej jak ja pajęczycy nie ma i nie będzie! Na pewno!






   Absolutnie nie bez powodu nazywam tę wrzaskliwą czeredę sierściuchami. Ach, ileż one gubią co dzień włosisk beztrosko otrzepując się, drapiąc, bawiąc i tarzając po dywanie oraz kanapach. Można by z tej ilości kłaków pobudować miliony przyjemnych gniazdek dla takich jak ja, skromnych pajęczyc. Można by także spożytkować je do zrobienia nowego dywanu czy też ubrań dla ludzi. Ja zabieram sobie zaledwie tyciu-tyciu tego puszystego bogactwa, natomiast gospodyni przynajmniej raz w tygodniu spędza kilka godzin na odkurzaniu i czyszczeniu na klęczkach przy pomocy szczotki ryżowej dywaniku w psim pokoju, każdorazowo napełniając przy tym foliowy worek, który następnie ląduje w koszu na śmieci. A czy ma za złe psiskom, że tak brudzą? Gdzież tam! Śpieszy się aby posprzątać jak najszybciej i znowu wpuścić liniejącą hałastrę do domku (zazwyczaj bowiem psy spędzają czas na podwórku w oczekiwaniu na możliwość powrotu do czystego wnętrza domku). Wbiegają radośnie z błotnistego podwórza od razu zostawiając setki mokrych, czarnych śladów na lśniącej posadzce i pachnącym dywanie. Za nic mają wysiłek mojej biednej Zosi. I znowu brudzą, paprzą i kurzą bez opamiętania uśmiechając się przy tym tak szeroko jakby co pożytecznego robiły! A wyrozumiała nad podziw gospodyni spogląda czule w ich oczy. Następnie pochyla się nad najbardziej gubiącą obecnie włosiska Uzią i szepcze, że zaraz weźmie szczotkę i wyczesze porządnie kochaną sunię. Słyszy to rzecz jasna także Acuś i przybiega wywijając szaleńczo młynki białym ogonem. Ten prawie wcale nie linieje, za to wprost przepada za czesaniem. Do tego stopnia, że gdy coś zbroi i nie chce wyjść z budy w obawie przed burą wystarczy powiedzieć do niego magiczne słowo „poczeszemy” a on natychmiast wyskakuje z budy jak z procy i nadstawia kark gotów do porcji czułego czesania. Natomiast podobna niemal jak dwie krople wody do swej matki Uzi Ipcia za czesaniem raczej nie przepada. Poddaje się mu z grzeczności albo zazdrości aby należna jej porcja serdecznej troski gospodyni nie dostała się aby innemu psu. Isia także nie jest wielbicielką czesania, ale ponieważ przyjemność sprawia jej kontakt z dłonią Zosi oraz pieszczotliwe słowa przez kobietę podczas szczotkowania wypowiadane, entuzjastycznie  dołącza do kolejki oczekujących na zabiegi pielęgnacyjne. Po chwili takiego delikatnego czesania swej ulubienicy gospodyni ściąga ze szczotki obłok białej i miękkiej niczym wata sierści…



- A mnie nikt nie czesze…- sapnęłam z wyrzutem, zerkając w stojące na kuchennym blacie lusterko i dostrzegając weń swoją zmierzwioną po długim spaniu fryzurkę.
- A skąd ja mam wziąć taki mały grzebyk? – zdumiała się Zosia kończąc poranną kawę.
- Poza tym Tobie na szczęście włoski żadne nie wypadają. Dwa razy machniesz łapką i już jesteś piękna bez żadnego czesania! – roześmiała się. Ja jednak nadal byłam nie w sosie. Coś mi leżało na wątrobie, tylko nie bardzo jeszcze wiedziałam co to jest.
- Moim zdaniem za dużo uwagi poświęcasz psom. Na wszystko im pozwalasz. Dajesz im sobie na głowę wchodzić! – parsknęłam z irytacją poprawiając lewą, tylną łapką moje zmierzwione loczki.
- Hej, hej! Adelko moja kochana! Znowu marudzisz? Czyżbym ciebie traktowała gorzej? – weszła mi w słowo a raczej w tok rozumowania gospodyni, z którą najlepiej porozumiewało mi się telepatycznie.
- Owszem! Miałabym parę zastrzeżeń! – odparłam naburmuszona.
- Podczas ostatniego sprzątania zniszczyłaś mi kilka moich ulubionych pajęczyn! – przypomniało mi się.
- Adelko! Umawiałyśmy się przecież, że nie będziesz powiększała swojego terytorium. Jakiś czas temu dogadałyśmy się, że twoje pajęczyny za meblami kuchennymi, kaloryferem oraz regałem w psim pokoju są przeze mnie nienaruszalne. Nigdy tam ze szczotką ani odkurzaczem nie włażę szanując twoją przestrzeń i intymność. Staram się także omijać nitki zwisające z kuchennego żyrandola, choć nieraz wplątały mi się już we włosy. Ale nie zgadzam się na sieć przy framugach drzwi ani przy moim łóżku a ty uparcie coś tam wijesz i wijesz! – odrzekła kobieta kręcąc z dezaprobatą głową.
- Nie powinnaś mieć do mnie pretensji o te framugi. Przecież to dzięki tym moim misternym pułapkom pomogłam ci zwalczyć tego lata watahy muszek owocówek, co to zlatywały się do zapachu twojego octu jabłkowego. A me sieci w sypialni zapobiegły pogryzieniu ciebie i gospodarza przez sierpniowe komary! – westchnęłam urażona a włoski na moim odwłoku aż zadrżały ze wzburzenia.
- Nie przeczę, że wtedy bardzo mi pomogłaś i jestem ci za to wdzięczna, ale umawiałyśmy się przecież, że to sieci tymczasowe a jak przyjdą chłody zwiniesz je i przeniesiesz za kuchenne szafki! – odpowiedziała Zosia usiłując uspokajająco pogłaskać mnie małym palcem po owych postawionych na sztorc, dygoczących włoskach. Odsunęłam się jednak gniewnie.
- Ale przecież ta jesień jest wyjątkowo ciepła i na pewno nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa! No i wciąż pojawiają się w domu jakieś muszyska. Jeszcze wczoraj Grześ tłukł łapką na muchy po firance! A ty Zosiu dopiero co biegałaś z krótkim rękawem a zastępy agresywnych, chińskich biedronek tysiącami waliły do domu w słoneczne popołudnia! Co, może już tego nie pamiętasz? Nie wiesz, jak bardzo się wtedy napracowałam, by ochronić nasz dom przed tymi hordami? – wysiąkałam głośno nos a Zosia aż zaczerwieniła się z przykrości.
- Wybacz mi kochana, wszystko to dobrze pamiętam! Bez ciebie marnie byśmy skończyli pokąsani i oblezieni przez te wielokropkowe straszydła udające tylko przyjazne biedronki! – westchnęła kobieta, spojrzawszy na zamglone, mleczno-szare przestrzenie za oknem.
- Teraz jednak już chyba na dobre zagościła chłodna jesień. Popatrz sama, droga Adelko Hildegardo! – szepnęła do mnie pojednawczo a ja zerknęłam we wskazanym przez nią kierunku i ze zdumieniem zauważyłam, że na stareńkiej lipie przy domu prawie wcale nie ma już liści a przecież jeszcze w zeszłym tygodniu spadały codziennie złocistym deszczem z tego potężnego drzewa przykrywając zupełnie pobliski trawnik. Aż wreszcie któregoś dnia Grześ z Zosią wzięli się za uprzątanie tego szeleszczącego bogactwa i usypawszy kilka ogromnych stosów lipowych listków wywieźli je na obornik, skąd psotny wiatr nieomal natychmiast rozwiał je po całym ogrodzie świetnie się przy tym chyba bawiąc.
- I po lecie… - zasmuciłam się a chłód przejął mnie do głębi i znowu zadrżałam. Mgła za oknem zdawała się gęstnieć z każdą chwilą i przybliżać nieuchronnie dzień, gdy znowu wezmą świat we władanie trzy szalone, pogórzańskie siostry: wichrzyca, śnieżyca i dujawica…



- Zaraz napalę w piecu kuchennym i zrobi się cieplutko – obiecała Zosia i spojrzała mi serdecznie w oczy.
- A wracając jeszcze do sprawy Twoich czasowych pajęczyn, to bardzo proszę, zlikwiduj przynajmniej tę przy moim łóżku, na blacie szafki nocnej. Już nieraz zdarzyło mi się rankiem ubierać na nos okulary umazane Twymi nitkami w wymyślne esy floresy.  A potem tak trudno było mi je odczyścić! Co Adelko? Zrobisz to dla mnie i nie będziesz tam snuć swych sieci? – poprosiła cichutko, uśmiechając się najsłodziej, tak jak to tylko ona potrafi..
- No dobrze, skoro tak ci na tym zależy, to tak zrobię, ale smutno mi, bo tak lubiłam być blisko ciebie nocą i wędrować po zakamarkach twych snów – odrzekłam a mój głos zadrżał żałośnie.
- Przecież jesteś zawsze blisko mnie. Tak blisko jak nikt inny. Do tego by mieszkać w moim sercu nie potrzebujesz żadnej pajęczyny. Znasz nie tylko moje sny, ale prawie wszystkie myśli, smutki i radości, cienie i blaski… - szepnęła wzruszona Zosia wyglądając teraz niczym bezbronna, mała dziewczynka a wówczas od razu minął mi cały na nią gniew. Weszłam na Zosiny palec wskazujący, przedreptałam po ramieniu a potem musnęłam łapkami jej ucho szepcząc przy tym coś, co bardzo lubiła słyszeć, ale co pozostanie tylko moją i jej tajemnicą. Rozjaśniła się od razu.



- Adelko! Wracaj teraz kochana do siebie, bo ja muszę brać się za rozpalanie w piecu! Zimnica wkrada się każdą szparą do domu i gospodarz coraz mocniej kaszle dzisiaj i kicha. A i mnie zaczyna pomału już kręcić w nosie! – zawołała głośno kichnąwszy na potwierdzenie swych słów a ja od tego wstrząsu omal nie zleciałam na posadzkę i nie wpadłam w zęby tej niewidomej suczki, co to wciąż za moją Zosieńka namolnie dreptała o nową porcje pieszczot się dopominając.
- No dobrze, już idę, idę! Tylko daj mi na drogę chociaż malusieńki okruszek tej pysznej tuszonki coście ją wczoraj z Grzesiem cały dzień gotowali. Jej aromat jest wprost boski i doczekać się już nie mogę jej spróbowania! – poprosiłam oblizując się łakomie.


   Gospodyni uśmiechnąwszy się szeroko otworzyła jeden z kilkunastu półlitrowych słoików i poczęstowała mnie sporym kawałeczkiem mięsnego smakołyku. Potem stanęła przy blacie kuchennym i wyciągnęła ramię w górę a ja trzymając mocno mój smakowity skarb przebiegłam po ramieniu Zosi niczym po wielkim moście. Następnie schowawszy się za słojem z ziołami zniknęłam w głębi mojej ulubionej, kuchennej kryjówki, gdzie oddałam się pożeraniu tego różowego, mięciutkiego mięska pachnącego upojnie czosnkiem, pieprzem i ziołami. Już po chwili napełniłam brzuszek. Zrobiło mi się błogo, sennie i cieplutko…



   Na dworze tymczasem rozpadał się drobny kapuśniaczek, którzy we współpracy z senną panią Mgłą na dobre otulił nasze siedlisko w wielowarstwowe, oddalające od reszty świat leciutkie, biało-srebrne firanki…




środa, 18 kwietnia 2018

Uroczysko




- Spójrz, jak zielono na zewnątrz! Trzeba by się wybrać do naszego lasu, bo pewnie tam zmian a zmian. Jak nie pójdziemy teraz, to je przegapimy! – ozwała się pewnego, wiosennego ranka gospodyni, gdy już cierpliwie wyczekała aż gospodarz dopije swoją poranną kawę i zje śniadanie.

- Teraz byś chciała iść? Może poczekamy aż się trochę ociepli? – odrzekł Grześ czując chłodne powiewy dochodzące go z otwartych na oścież drzwi na ganku. Gospodarze mieli bowiem taki obyczaj, że od kiedy na wiosnę, na dworze robiło się ciepło aż do października, kiedy to ciepło definitywnie odchodziło, drzwi wyjściowe trzymali przeważnie otworem. A po co? Żeby psy i koty mogły sobie wędrować swobodnie oraz żeby świeże powietrze do domu wchodziło. Niestety, wraz z owym przepływającym bez żadnych granic powietrzem właziły do środka różne robaczki, pajączki a nawet i myszki, wlatywały muchy, komary, bąki, osy a niekiedy też szerszenie. Tylko ja miałam pociechę z tego bogactwa smakowitych owadów. A gospodarze, gdzie tylko mogli rozwieszali lepy na muchy, by wyłapać jakos to brzęczące irytująco i paskudzące wszędzie musze towarzystwo.

- Ale nie ma róży bez kolców! – jak zwykła mawiać gospodyni i mimo wszelkich powyższych niedogodności nie zamykała przez dzień tych drzwi. Dość miała tego zimowego zamknięcia, tego odcięcia od światła i zapachów Pogórza.
- Lepiej, jak pójdziemy teraz, to się tak nie zgrzejemy. Potem na pewno zrobi się gorąco! – odrzekła i dała mężowi przymilnego całusa. Temu nie mógł się oprzeć! Przeciągnął się mocno, aż mu kości zgrzytnęły a potem zarządził:
- Komu w drogę, temu czas!




   I już wkrótce cała gromada z psami i ze mną, pajęczycą łącznie, wędrowała śródleśną drogą podziwiając zmiany, które zaszły tu od ostatniego spaceru. Zosia zabrała ze sobą plecak a w nim dwa soczki pomidorowe, na wypadek, gdyby pić się ludziom zachciało, psie smycze, papier toaletowy (wiadomo, do czego!), telefon, paczkę cukierków miętowych oraz mnie, swą najlepszą przyjaciółkę! Specjalnie dla mnie nie domknęła górnej kieszonki plecaka i siedziałam w nim sobie wygodnie, ciekawie rozglądając się na boki. Psy biegały radośnie na wszystkie strony, chłeptały wodę z kałuż, tarzały w czarnym błocie a pyski miały tak szczęśliwe i roześmiane, że i mnie dziwna radość ogarnęła i sama bym się chętnie takiej gliniastej wody napiła oraz w ziemi wytarzała. Ten zew natury był wręcz przemożny, hipnotyczny! I kiedy tylko gospodarze przystanęli na chwilę by odsapnąć zaczęłam złazić po plecach gospodyni w dół aby zrealizować swe śmiałe pragnienie. Na szczęście nie doszło do tego, bo gospodyni znowu ruszyła w dalszą drogę a ja dziwiąc się swemu niedawnemu szaleństwu powróciłam z westchnieniem ulgi do wnętrza kieszonki i dalej podróżowałam już całkiem bezpiecznie!



- Nie chodźmy dzisiaj naszą stałą trasą! – zaproponowała Zosia.
- Dawno nie byliśmy w naszym uroczysku! A tam pewnie teraz jest pięknie! – dodała.
- No to idziemy! Też jestem ciekawy, co tam o tej porze roku kwitnie! – odparł Grześ i ruszył na czele ludzko-zwierzęcego pochodu.



 - Uroczysko? Co to takiego? – nastawiłam uszu. A gospodyni, z którą miałam silną więź telepatyczną zaraz przekazała mi ciekawe informacje na ten temat.
- Uroczysko to tajemnicze, odludne miejsce będące częścią pradawnej puszczy. Porasta je unikalna roślinność. Trudno tam dotrzeć. Łatwo zgubić się po drodze, ale znalazłszy już to ustronie nie da się o nim zapomnieć. Trwa w nim zawsze jakaś magia. I powietrze pachnie inaczej, niż w reszcie lasu. Często z uroczyskami wiąże się jakaś legenda czy opowieść ludowa – wyjaśniała Zosia i czułam, że jej serce mocniej bije na myśl o celu dzisiejszej wędrówki.


   Zadumałam się a moja wyobraźnia podsuwała mi różne fantastyczne obrazy! Doczekać się nie mogłam by to dziwne miejsce zobaczyć! Przemierzywszy kilka wzgórz i jarów, minąwszy las świerkowy, brzozowy młodniak i wielką połać bukowego starodrzewia zeszliśmy stromą paryją na dno skąpanej w promieniach porannego słońca dolinki.


   Rozejrzałam się z ciekawością. Dnem doliny przepływał mieniący się błękitnie potok, wokół niego położone były grząskie mokradła i rozlewiska porośnięte przez wiosenne kwiaty i nieznane mi rośliny w wielu odcieniach zieleni.




- Zobacz, ile kaczeńców, pierwiosnków i zawilców!
- A tam? Czy mnie oczy nie mylą? Tak, to różowa odmiana lepiężnika! To niesamowite! Mieszkamy tu już osiem lat a pierwszy raz widzę go w naszych stronach. Dotąd myślałam, że w tych okolicach można znaleźć tylko białe lepiężniki! – zachwycała się gospodyni i ostrożnie człapiąc w grząskich błotach podziwiała tutejszą roślinność.
- Uważaj żeby cię nie wessało! – ostrzegł rozentuzjazmowaną Zosię Grześ.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby powstało tu małe bagienko! – zawyrokował unosząc wysoko oblepione budyniowatym błotem gumofilce. 





   Gospodyni coraz trudniej było iść naprzód. Robiło się  coraz głębiej, a przypominające smołę podłoże coraz bardziej wciągało jej nogi, które wyciągała z bajora z głośnym, lepkim kląśnięciem. Nie mogła się jednak powstrzymać przed pójściem naprzód, bo gdzieś tam żółciła się wesoło wyjątkowo dorodna kępa kaczeńców a gdzieś indziej rosły nad potokiem olbrzymie lepiężniki i przekwitające już fioletowe żywce oray miodunki.
    Także Grześ wypatrzył dla siebie coś ciekawego – kolorowe albo zupełnie białe grzyby porastające drzewa a nawet pierwsze, jadalne grzybki wiosenne – czerwone czarki, wyglądające w poszyciu leśnym niby zagubione uszy świnki albo pąsowe kamee.


   Psy także były wniebowzięte. Mogły się do woli wypluskać w potoku, upaprać czarnym błockiem, napić się krystalicznej wody, poskubać smakowitej trawki, przeskoczyć rowy i znaleźć się po drugiej, mało znanej części paryi.
   Wędrowaliśmy tak z godzinę oglądając wszystko, pochylając się nad jakaś szczególnie ciekawą roślinką i fotografując ją.







- Grzesiu, a może byśmy jakoś nazwali to uroczysko? Bo chyba poza nami nikt inny tu nie chodzi. To takie nasze sekretne, cudowne miejsce! – poddała myśl Zosia.
- Może coś związanego z duszami? – odrzekł Grześ zapatrzony w seledynową mgiełkę unoszącą się nad pobliskimi laskami.
- Przecież w tych lasach działo się mnóstwo ciekawych a często i tragicznych rzeczy. Ileż zabitych ludzi tu spoczywa w bezimiennych, zagubionych w bezdrożach mogiłach. Nikt o nich nie wspomina, nikt nie pamięta…A przecież ich dusze na pewno tu są, wracają by spotkać się w ważnych dla siebie miejscach. Myślę, że to uroczysko do nich i do dusz wszelkich upolowanych w tych kniejach zwierząt należy. Tutaj mają spokój, odcięcie od świata, tu mają swoją niezmienność! – odparł w natchnionym zamyśleniu gospodarz.
- Masz rację! A skoro tak, to zawołajmy psy i wracajmy już do domu, bo za bardzo naruszamy tu duchową ciszę! – szepnęła gospodyni.
- Niech to miejsce zawsze pozostanie takie, jakie jest teraz. Piękne, tajemnicze, ciche, niewinne i bezpieczne. A co ty na to Grzesiu by nazwać je „Duszysko”?
- Dobry pomysł! Podoba mi się! Uroczysko – Duszysko! Mogłabyś napisać jakąś historię rozgrywającą się w tych okolicach.
- Przecież piszę, Grzesiu, piszę!
- No tak, ale mnie chodzi o jakieś opowiadanie grozy, o coś z tym fajnym, niepokojącym dreszczykiem! – westchnął rozmarzony gospodarz.
- Może i napiszę, jak skończę tamto! A w ogóle, to sam przecież możesz napisać! Bardzo bym się ucieszyła, gdybyś to zrobił! – Zosia spojrzała na męża zachęcająco.
- E, nie! Teraz tyle roboty w ogrodzie. Nie ma kiedy. Ale może jesienią wezmę się znowu do pisania! – obiecał gospodarz, uśmiechając się do zapatrzonej w niego żony.



   Potem wzięli się za ręce i powędrowali poprzez dolinkę, odkrywając po drodze piękną polankę porośniętą tak rzadkim w tych stronach czosnkiem niedźwiedzim. Skubnęli dla smaku parę listków i wspięli się pod stromą górę a stamtąd bukowym lasem poszli na ukos w stronę domu, nawołując rozbrykane psy i przypinając je do smyczy, żeby im na koniec gdzieś nie zwiały. Ale psom uciekać się wcale nie chciało. Szły grzecznie zziajane i zmęczone wędrówką, ciesząc się powrotem do ukochanego domu. I ja się z tego cieszyłam. Stanowczo za dużo światła przyjęłam na swe blade ciało tego dnia. Czułam, że nabawiłam się nawet oparzeń słonecznych! Co za dużo, to niezdrowo!


   Zaraz po wejściu do kuchni z ulgą zaszyłam się w mym miłym gniazdku za meblami kuchennymi, gdzie od razu mocno zasnęłam a śniło mi się uroczysko pełne utkanych z zielonej mgły, tajemniczych dusz…