- Dzień dobry,
Wojciechu! Ze sklepu wracasz?– zagadnęli wtem moi gospodarze do kogoś a ja,
czym prędzej wychyliłam głowę z kieszeni Grzesia, by ujrzeć rzeczonego
Wojciecha.
- Ano, ze
sklepu! A naczekałem się tam z godzinę chyba, bo prądu od świtu nie było.
Ludziska stali na tym mrozie i pomstowali, przytupywali, kawały dla rozrywki
sobie opowiadali a Franek, ten pijaczek z Poręby to nawet butelczynę przyniósł
i częstował znajomych, że to niby rozgrzać się koniecznie trzeba! – odrzekł
kierowca czerwonego autka, które zatrzymało się tuż przy nas. Szczupluteńki,
kompletnie łysy mężczyzna spoglądając spoza zaparowanych okularów uśmiechał się
szeroko do Zosi i Grzesia.
- Ale
otworzyli w końcu? – zawołała Zosia przekrzykując rozszczekane psy, trzymane
teraz na smyczy a wyrywające się do każdego samochodu tak mocno, że gospodarze
ledwo je mogli powściągnąć.
- No, na
szczęście otworzyli! I aptekę też, bo nam z Eulalią leki się skończyły i marnie
by już dzisiaj bez nich było!- odkrzyknął tamten i zapraszając gospodarzy by w
drodze powrotnej z miasteczka koniecznie wstąpili do jego chałupy, ostrożnie
odjechał kompletnie zaśnieżoną, asfaltową drogą ku położonemu tuż przy lesie domowi.
Wówczas wędrowcy nabrawszy widać nowej
energii w mocno zmęczone już członki ruszyli przed siebie czym prędzej by
dotrzeć do upragnionego centrum miasteczka, stanowiącego kilka małych sklepików
spożywczych i przemysłowych, dwa markety dużych sieci handlowych, pocztę,
aptekę, bibliotekę, zakład fryzjerski, bank, ośrodek zdrowia oraz urząd gminy.
Rozglądałam się z ciekawością, bo choć wiosenną porą byłam tu raz z Grzesiem,
to zimą wszystko wyglądało inaczej. Dobrze, że zdołałam się bezpiecznie
ulokować w jego kieszeni, bowiem gdy zmarzły mu ręce skwapliwie skorzystał z rękawiczek.
Objuczeni zakupami, odziani w puszyste
berety albo czapki uszanki i grube płaszcze, opatuleni szalikami ludzie stali
na przystanku autobusowym. Inni taszczyli na sankach butle z gazem albo worki z
paszą dla zwierząt gospodarskich. Jeszcze inni dopełniali swe siatki wędrując
od sklepiku do sklepiku a napotkawszy po drodze znajomych zatrzymywali się
chętnie i wdawali w przyjazne pogawędki. Takoż i do moich gospodarzy raz po raz
ktoś miło zagadywał, urodą ich psisk się zachwycając albo o zdrowie grzecznie
dopytując. Jednakże opiekunowie Uzi i Acusia szybko kończyli te rozmowy, albowiem
psiska tak entuzjastycznie rwały się ku każdemu napotkanemu, piszcząc przy tym
i ujadając, że niewiele było słychać z tych pogaduszek.
- No, to jaki
mamy plan działania? – zapytał pogodnie Grześ, gdy już wybrał z dziwnej maszyny
kilka kolorowych papierków a potem schowawszy je do sfatygowanego portfela
zapalił ostatniego ze swych papierosów.
- Trzeba by
oblecieć wszystkie sklepy i zobaczyć, co mają dla psów – odparła gospodyni,
głaszcząc pyski swych ulubieńców.
- W końcu po
to głównie tu przyszliśmy! Ja pójdę do delikatesów a ty poczekaj tu na skwerku
z psami – dodała i poprawiwszy plecak zniknęła w głębi największego przy rynku
sklepu. Słysząc to rozsiadłam się
wygodniej w kieszeni Grzesia i wystawiwszy twarz ku coraz mocniej świecącemu
słońcu ogrzewałam się z rozkoszą.
Czynność tę przerwał mi dopiero powrót gospodyni, która stanęła właśnie
przy nas z wypakowanym po brzegi plecakiem.
- Kupiłam
dziesięciokilowy worek suchej karmy dla naszych pupili, kilka puszek pasztetu i
trzy kilo kości. Więcej już nie zmieszczę! – sapnęła, poprawiając wrzynające
się jej w ramiona paski plecaka.
- Teraz ja
popilnuję psów a Ty leć z powrotem do sklepu, bo mają tam tanią wątrobę! Kup ile
się da! Tylko przypilnuj żeby Ci ją dobrze zapakowali, żeby nie przeciekła i
całego plecaka nie wyświniła! – zarządziła a Grzesiek powierzywszy jej obie smycze
zniknął w głębi marketu. A ponieważ nadal tkwiłam w jego kieszeni toteż miałam
wątpliwą przyjemność poznania wnętrza tego ogromnego przybytku.
Uderzyła me nozdrza nieznośna kakofonia
dźwięków i zapachów. Otaczały mnie rozmowy ludzkie, szelesty papierków i opakowań,
nawoływania ekspedientek, że mandarynki się skończyły i trzeba donieść z
zaplecza, muzyczka sącząca się nie wiadomo skąd, dzwonki telefonów komórkowych
i szufladek kas elektronicznych. Aż w głowie mi się od tego zakręciło. No i ta okropna mieszanka dziwnych woni
napierała zewsząd. Czegóż tam nie było! Aromat świeżego chleba, ciasteczek,
kiełbasy, proszków do prania, owoców cytrusowych, wonie obory i potu ludzkiego,
piwa, perfum oraz miętowych gum do żucia. Zrobiło mi się od tego wszystkiego
niedobrze. Chciałam stamtąd jak
najszybciej wyjść. Jednak Grzesiek zamiast skrócić do minimum czas przebywania
w sklepie zaczął się przekomarzać z jego pracownicami, targować i po swojemu żartować.
Jego koszyk był już po brzegi wyładowany a jemu wciąż nie było dosyć!
- Kończ waść,
wstydu oszczędź! – zakrzyknęłam zdruzgotana, gdy kręcąc nosem na proponowany
przez ekspedientkę kawał krwistego mięsa zażądał przyniesienia z zaplecza
ładniejszego. A czas płynął i płynął. Mnie robiło się coraz bardziej nieswojo
na żołądku i gorąco na ciele. Tymczasem gospodarzowi wcale się nie śpieszyło,
chociaż za szybą wystawową delikatesów stała najwidoczniej zniecierpliwiona
długim czekaniem Zosia i zaglądała do środka chcąc dojrzeć, czymże to zajmuje
się jej niesubordynowany małżonek. Tuż obok pyski do szyby przystawiały psiska
i aż tutaj słyszałam ich tęskne skomlenie! Na dodatek w tym momencie zbliżył
się do nas jakiś zielony na twarzy, ziejący podłym tytoniem i wczorajszym
alkoholem starszy mężczyzna i wdał się w dyskusję z mym gospodarzem.
- A panie, to
pańskie psiska tam na polu? – zapytał tenże i wyszczerzywszy się w szczerym
uśmiechu pokazał jedyne, jakie widocznie posiadał, dwa żółte zębiska! –
zapatrzyłam się na nie z podziwem, domniemywając, iż starzec ów zgryzł pewnie w
swym długim życiu niewyobrażalnie wiele kości oraz sucharów a teraz zapewne,
jak na wampira przystało, odżywia się krwią nietoperzy oraz szczurów.
- A pewnie, że
moje! – odrzekł z dumą Grzesiek, podkręcając przy tym zamaszyście wąsa –
Piękne, co? – uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Nadałby mi
się taki w gospodarstwie! Zwłaszcza ten biały na złego wygląda. Dobry stróż
musi być?
- odparł
szczerbaty osobnik a ja zerknęłam na Acusia, o którym była teraz mowa i
ujrzawszy jego wesoły, zębiasty, psi uśmiech pomyślałam, że rzeczywiście mimo
miłego usposobienia psiak ten potrafi strzec gospodarstwa, groźnym ujadaniem przy
płocie odstraszając wszelkich podejrzanych, a zwłaszcza zataczających się w
alkoholowym widzie, intruzów.
- Ile by pan
za niego chciał? Litra bym postawił. Wystarczy? – uśmiechając się chytrze
drążył temat cuchnący tytoniem mężczyzna a mnie aż cofnęło. Coś podobnego
najwidoczniej poczuł i Grzesiek, bo uśmiech gwałtownie zniknął z jego oblicza i
gospodarz zrobił krok w tył spoglądając bez uprzedniej życzliwości w stronę
nagabującego.
- Moje psy nie
są na sprzedaż! – odrzekł krótko i najwidoczniej chciał zakończyć rozmowę,
jednak tamten nie odpuszczał.
- A nie ma pan
jakichś szczeniaków po nich? Bo ja bym wziął chętnie!
- Mam, ale one
też nie na sprzedaż! – skwitował Grzesiek i odwróciwszy się od tamtego popchnął
koszyk ku kasie.
- Dałbym i dwa
litry, panie! – nie odpuszczał szczerbaty – Mnie niedawno sukę ciężarówka
potrąciła, bo mi się psiajucha z łańcucha urwała i prosto pod koła wleciała. A
lis - przechera kury dusi, to pies musi
w gospodarstwie być! No nie bądź pan sobek, po co panu tyle psów?! Toż to żywić
trza a dochodu z tego żadnego! – nie przestawał molestować tamten aż się
gospodarz żachnął i odwróciwszy się gwałtownie ku szczerbatemu odrzekł
podniesionym głosem:
- Mam, ile
chcę mieć! Wolno mi! I w ogóle, niech mi już pan głowy nie zawraca, bo śpieszę
się!
- A to ludzie
teraz nieużyte! Pewnikiem miastowe! Pany takie i owakie! Człowiek grzecznie
zagaduje a tu go takie nieprzyjemności spotykają – żalił się szczerbaty,
spoglądając złym okiem na Grzesia. A widząc, iż ten nie reaguje, załadowawszy
koszyk najpodlejszym gatunkiem piwa podążył ku drugiej kasie, nie chcąc już
najwidoczniej mieć nic do czynienia z „niegrzecznym” gospodarzem.
- Uff! – odetchnęłam z ulgą. I Grzesiek też
chyba odetchnął, bo uśmiechając się porozumiewawczo do ekspedientki przy kasie
dołożył jeszcze do zakupów kilka jogurtów, czekoladowych batoników oraz
herbatników, bo akurat były na promocji. Potem zapłacił i załadowawszy plecak
oraz dodatkowo biorąc do ręki także pełniutką lnianą torbę z uszami radośnie
wyszedł ze sklepu podążając do swej zniecierpliwionej małżonki i wyrywających
się ku niemu psów.
- O czym ty
żeś tyle gadał z tym pijakiem? I co udało ci się kupić? – dopytywała Zosia,
zaglądając z ciekawością w głąb Grzesiowej torby.
- Ach, daj
spokój! Umęczył i zirytował mnie ten chłop okropnie. A Ty wiesz, kto to był? To
ten Franek, pijaczyna na całą okolicę znany. Ten, co to po pijaku autem jeździ,
za młodymi dziewczynami się ugania a psy wciąż jak rękawiczki zmienia. Co i rusz
mu jakiś ginie! Wojciech nam o nim wspominał, pamiętasz? A ja go już nie raz w
kiosku ruchu spotkałem, jak bibułki do tytoniu kupował i znajomych natrętnie
zagadywał – wytłumaczył gospodarz i dla poprawy nastroju wręczył żonie
czekoladowego batonika, którego ta przełamała na pół, jedną jego część
wkładając w usta męża a drugą sama chrupiąc ze smakiem.
- A dla nas? A
dla nas nic nie ma?! – oblizując się łakomie i popiskując poczęły przypominać o
sobie ich wielkie, podskakujące teraz do twarzy swych opiekunów psy.
- Dla was,
moje nienażarte wilczyska mam w plecaku pełno smakołyków. Kupiłem dziesięć kilo
kurzych korpusów i pięć kilo wątroby i jeszcze trochę kości od schabu. Ciekawym,
swoją drogą, jak ja to zdołam do domu donieść?!
- Na teraz macie po herbatniczku, moje
rumburaki z jednej paki. Zasłużyłyście przecież, wy wariaty z naszej chaty! –
zaśmiał się Grzesiek częstując Uzię i Acusia, którym aż ślina kapała z pyska na
widok paczki ciastek, trzymanej przez ich ukochanego pana.
Ja na ten widok także poczułam dojmujący głód,
ale o moich potrzebach oczywiście nikt nie pomyślał! A zjadłoby się cokolwiek!
Jakąś małą muszkę – okruszkę! Biedronkę, stonkę, chrząszcza czy chrabąszcza! Oblizawszy
się na myśl o tych wszystkich niedostępnych teraz frykasach otarłam łezkę z oka
i westchnęłam ciężko nad dolą niekochanych przez nikogo pająków…
- No to skoro
mamy wszystko, co trzeba, to możemy wracać do domu! – dała sygnał do odwrotu
gospodyni i poprawiwszy mężowi czapkę, która miała denerwujący zwyczaj
sadowienia się na czubku jego głowy ruszyła w stronę widocznych w oddali gór
dzierżąc na plecach ciężki plecak a w dłoniach smycze. Psy rwały naprzód
najwidoczniej nie mogąc doczekać się uwolnienia i swobodnego hasania pośród
ośnieżonych wzgórz i lasów.
- Poczekaj,
poczekaj! Papierosów przecież jeszcze nie kupiłem! Muszę koniecznie wstąpić do
sklepiku naszej ulubionej starszej pani! U niej wszystko jest o wiele tańsze
niż w delikatesach!
- No dobra,
idź! I kup przy okazji kilka rolek papieru toaletowego, bo się nam w domu
kończy! – westchnęła.
- Tylko nie
rozgaduj się tam, jak zwykle, bo słonce już wysoko a Isia i Ipcia na pewno
doczekać się nas już nie mogą! – dodała.
- Załatwię
wszystko w try miga! – obiecał gospodarz i jak na skrzydłach poleciał do swego
upragnionego przybytku. I rzeczywiście już po chwili wyłonił się stamtąd paląc
grube cygaro a w dłoni dzierżąc reklamówkę pełną papieru toaletowego.
- To już teraz
naprawdę możemy wracać! – uśmiechnęła się na jego widok gospodyni – Daj, to Ci
przywiążę tę reklamówkę do plecaka, to wygodniej będzie ją nieść! – zawołała a
przyozdobiwszy męża majtającą mu się na wszystkie strony reklamówką ponownie
ruszyła w drogę do domu.
Ledwie minęli ostatnie miejskie zabudowania,
gdy kobieta zatrzymała się gwałtownie i zmieszana zerknęła na truchtającego tuż
za nią męża.
- A ty wiesz,
żeśmy z tego wszystkiego kawy nie kupili? A jak sklep obwoźny jutro nie
dojedzie, to trzeba nam będzie przejść na kawowy post!- oznajmiła i
przysłaniając oczy dłonią popatrzyła za siebie, w stronę widniejących w dali
budynków mieszczących się w centrum miasteczka.
- To jakby
chciało Ci się polecieć z powrotem, to ja tu poczekam z psami! – odparł Grzesiek
z ulgą stawiając na śniegu płócienną torbę i poprawiając ramiączka ciążącego mu
plecaka.
- No to masz
tu jeszcze mój plecak! Ja polecę najszybciej jak tylko się da a ty tu podrepcz
trochę w miejscu, potuptaj, żebyś nie zmarzł przez ten czas! – zawołała Zosia i
postawiwszy przy nogach Grzesia swój bagaż pobiegła w stronę pozostawionych
daleko w tyle sklepów. Już po chwili zniknęła za zakrętem, co psy skwitowały
żałosnym skomleniem i wyrywaniem się ku ukochanej, nie wiadomo po co,
odchodzącej od nich pani. Grześ natomiast westchnąwszy głęboko rozkoszował się
dymkiem z cygara i widokiem na bielejące w oddali, ośnieżone szczyty gór…
Olu, będę Cię nominować do literackiej nagrody Nobla:-) jesteś wspaniała.
OdpowiedzUsuńOch, Basiu! Poza Wami, moimi ukochanymi czytelnikami nie ma nikogo, komu losy pajęczycy leżałyby na sercu. I tak pewnie zostanie, z czego pajęczyca jest w zupełnosci zadowolona, albowiem nie zalezy jej na sławie i apanażach!:-))
UsuńJak to się lekko i cudownie czyta! Piękną macie okolicę, zazdroszczę. Proszę o więcej, jeszcze więcej :).
OdpowiedzUsuńBo pajęczyca to urodzona gawędziarka! Dobrze zatem, że ma komu bajać swe historyjki, że wciaz jest ktoś, kto czeka na ciag dalszy!
UsuńOkolica faktycznie piekna, ale jak widać zimą często od świata odcięta. Ale zawsze jest cos za coś!:-)
Az sie spocilam, wyobrazajac sobie, jak Gospodarze musieli sie nameczyc, targajac te dobra do domu.
OdpowiedzUsuńNie martw sie ,Pajeczyco, nie wszyscy nie kochaja pajaków :). U mnie pajaków mnogosc i zawsze sie staram, zeby im krzywdy nie zrobic sprzatajac :))).
Chyba musicie pomyslec o skombinowaniu takich malych, plastykowych saneczek dla dzieci. Znacznie latwiej takie ciagnac, niz nosic te kilogramy w plecakach.
UsuńAno, prawdzwi stachanowcy z tych gospodarzy, wiesz - niezmordowani przodownicy pracy. Jednak tak jak owi komunistczni siłacze za swoje wariackie zrywy ponadludzkiej mocy potem muszą odpokutować bólami w kościach i mieśniach oraz całkowitą niechęcią do robienia czegokolwiek.
UsuńSanki rzeczywiście by sie jakoweś zdały, ale jakieś porządne, nie wywrotne, bo kiedys mieliśmy takie drewniane, co nie dośc, że za malutkie jak na nasze potrzeby były, to jeszcze co i rusz sie przewracały.
Ja, pajęczyca cieszę się, że mam w Tobie przyjaciółkę,Moniko. Otucha wlewa sie w me serce, że nie do konca ten ród ludzki jest tak niesprawiedliwy i okrutny, jakim nam, pająkom, często się wydaje.Macham Ci łapkami z mojej kryjówki za meblami kuchennymi i pozdrawiam brać pajęczą, zamieszkującą Twe domostwo!:-))
Hi !!czytam usmiecham sie ,wyobrazam sobie .............wiesz ja nie pamietam jak ciezko chodzi sie w zaspach ,czy ja kiedys szlam w takich okolicznosciach mam o czym myslec sciskam lapki p.Gosia
OdpowiedzUsuńNaprawdę ciężko się chodzi w głebokim sniegu, Gosiu. Nogi długo potem pamiętaja taką wędrówkę. Ale do wszystkiego mozna sie przyzwyczaic i od wszystkiego równie szybko odzwyczaić. Zima to wyzwanie dla nas, przyzwyczajonych do wygód ludzi. Jednak na Alasce czy na Syberii ludzie wciaz tak żyją i dobrze!:-))
Usuń10kg karmy, 5kg watroby, 10kg kurzych korpusow, kosci, konserwy, dyndajacy papier toaletowy i wiele innych drobiazgow - gospodarze musza byc prawdziwymi tytanami, skoro wybrali sie w nielatwa droge powrotna z tym ogromnym bagazem. Ja na ich miejscu zaprzeglabym psy do san, w koncu w wiekszosci to ich jedzenie, wiec same powinny je transportowac. :)))
OdpowiedzUsuńTak, Aniu - dobrze by było, gdyby umiały byc psami zaprzegowymi. Tym bardziej, że siła u nich i postura odpowiednia. Pisałam tu w komentarzu pod poprzednim postem, że kiedys probowalismy zaprząc Zuzię do sanek. Absolutnie odmówiła współpracy!Do takich wyczynów to trzeba by chyba przyzwyczajac psy od maleńkosci. A nasze wygodnickie stwory juz za duże, niestety. A wiec wygląda na to, ze nadal gospodarze zatrudnieni bedą w roli koni pociągowych oraz wołów roboczych!:-)))
UsuńTeż mi się taka myśl nasunęła, że to psy powinny ciągnąć sanie, bo jak czytam, to dla psów wielka frajda. A jeśli nie Uzia i Acuś, to może młodsze pokolenie warto nauczyć, co wiem, wcale nie jest łatwe.
UsuńMłodsze pokolenie równie uparte, co rodzice. A moze nawet bardziej!:-)
UsuńPieknie napisane i tak lekko sie czyta chociaz wiadomo, ze Wam akurat lekko nie bylo. Cos mi sie wydaje, ze lubie Pajeczyce :)
OdpowiedzUsuńPajęczyca dziękuje z całego serca i usmiecha się do Ciebie Marylko najsympatyczniejszym ze swych usmiechów!:-)) (swoją drogą fajnie byłoby naprawdę zobaczyć taki pajęczy usmiech):-)
UsuńNo, nie! Protestuję. Kto dałby radę tyle kilo na plecach i jeszcze w rękach na dodatek, zatachać? To musi jakoweś sajens fikszyn jest:)) Nie podwyższajcie standardów, trzech kilogramów nie wyrabiam.
OdpowiedzUsuńTo nie sajens fikszyn tylko wariactwo i głupota! Bo kto normalny porywałby sie na takie wyczyny, wiedząc o tym, jak będzie sie potem czuł? Ale na razie cicho sza - o tym potem!:-))
UsuńNo to z powrotem musiała być droga przez mękę z tymi kilogramami na plecach. Podziwiam :)
OdpowiedzUsuńAch, o tym opowiem w nastepnej części, Wietrzyku!:-))
UsuńAż mi się ciężko zrobiło od tych plecaków, chociaż siedzę wygodnie na tapczanie. Czytało się jednak gładziutko i milutko. Strach mnie jednak ogarnął jak pomyślałam o wędrówce powrotnej. W takiej sytuacji dobrze jest być pajęczycą i siedzieć w cieplutkiej kieszeni. Pozdrawiam cieplutko
OdpowiedzUsuńMasz rację, Olu - mnie pajęczycy było najlepiej a i tak zmęczona byłam tą wyprawą strasznie.Jednak nie załuję, bo przecież zycie to przygoda!:-))
UsuńFranek pijaczyna- świetnie odmalowana postać, bardzo autentyczna!
OdpowiedzUsuńKażdemu z nas pewnie dane było spotkać kogos pokroju Franka. Nie są to przyjemne spotkania, jednak to część część zwyczajnej codzienności. Ludzie bywają rózni a wielobarwność zycia tylko na tym zyskuje.
UsuńZ początku z niedowierzaniem czytałam o tych kilogramach,bo mnie od razu rozbolały plecy i ręce,a przed Wami jeszcze droga powrotna!!!!
OdpowiedzUsuńPajęczyco,niezmiernie jestem ciekawa co dalej...
Buziaczki♥
Człowiek jak cos sobie załozy, jak po prostu musi cos zrobić, to zaciska zęby i robi to często nawet w trakcie nie zastanawiajac sie nad tym, że to za ciezka praca dla niego. Dopiero po fakcie przychodzi refleksja i odpokutowanie w postaci bólu zmaltretowanego ciała.
UsuńJa, pajęczyca bardzo sie cieszę Elżbietko, że jesteś wierna czytelniczka mej opowieści.
Zasyłam buziaczki ustami podobnymi do tych jakie miała Marylin Monroe!:-))♥
Czytam, podgladam i bardzo mi się podoba. I tak sobie pomyślałam, że chętnie kupiłbym książkę o przygodach pajeczycy 😀 może pomyślcie o tym? Pozdrawiam ze środka mazurskiego lasu 😸
OdpowiedzUsuńMiło mi Małgosiu, że zostałaś czytelniczką mej pajęczej opowieści i że zyskała ona Twoją sympatię.Dziekuję za ciepłe słowa!:-)
UsuńA co do ksiazki...To nie takie proste! Pomyslę jednak nad tym, pomyslę...!:-))
pies na sprzedaż....
OdpowiedzUsuńprzerażona byłam...
Nie z Grzesiem takie numery!:-)
UsuńZnam to dobrze, pakuję co potrzebne, ale donieść to inna inszość i już mi się zdarzało zostawić połowę zakrywając gałęziami i wracać po resztę nazajutrz, z wielką niechęcią. Mam nadzieję, że część 7 będzie optymistyczna.
OdpowiedzUsuńMy czasem zostawiamy częśc grzybów w lesie, w jakims tajemnym schowku, jak się już w żadnym koszyku nie mieszczą a potem się po nie wraca.A czy siódma część będzie optymistyczna? No sama nie wiem, co ta pajęczyca szykuje!:-)
Usuń