… Zosia biegła w dół a tuż za nią Uzia, która
zawsze za swą panią lubiła biegać dla samego biegania. (bo wiecie, czasem samo
bieganie ciekawsze jest i cenniejsze, niż dobiegnięcie do celu). Gospodyni
znalazłszy się w pobliżu interesującej ją dziury zwolniła i ostrożnie, niemal
na paluszkach podeszła do ziejącego mrokiem otworu. Tuż przy nim kucnęła i
wstrzymując oddech wpatrzyła się w ciemną czeluść. Tak radosna i pełna
entuzjazmu przed chwilą Uzia przystanąwszy za swą panią wyraźnie straciła
animusz. Podkuliła ogon pod siebie i
widać było, iż najchętniej czym prędzej odeszłaby stamtąd.
- No chodź tu!
Zobacz, co tam jest! Co tam jest Uzieńko? – pełnym napięcia szeptem zachęcała
ją do podejścia bliżej gospodyni.
- No i co tam
jest w środku? Coś widać? – wołał z oddali gospodarz jakoś nie kwapiąc się, aby
zejść na dół. Zosia nic mu nie odrzekła. Dała tylko znak ręką by czekał
cierpliwie. Wciąż próbowała namówić Uzię do wejścia w głąb czarnego tunelu.
Poprzednimi laty przecież Uzia wchodziła tam nie raz, jako i kozy, które
odkryły, że przeszedłszy kilka kroków dalej można wyjść z zupełnie innej
strony. Wtedy je to bawiło i potrafiły gonić się w ten sposób w nieskończoność.
Latem dziura nie wyglądała tak ponuro jak zimą. Obrośnięta mchem, trawą i
kwiatkami prezentowała się całkiem miło i zachęcająco. Pewnie był to otwór
wykopany przez jakieś zwierzę. A może utworzył się sam przez wymycie gliniastego
zbocza skarpy spomiędzy korzeni wielkiego buka rosnącego nieopodal? Tak czy
siak, miejsce to nigdy nie budziło w nikim lęku… Jednakże dzisiaj było inaczej.
Uzia najeżyła mocno sierść i cichutko warcząc wycofała się spoglądając na swą
panią tak wymownie, jak gdyby wiedziała, że w dziurze jest coś, z czym lepiej
nie mieć do czynienia.
Zosia zbladła. Przełknęła głośno ślinę. Czuła, że jej
kolana zaczynają się robić jak z waty. Jeszcze chwila a nie będzie miała siły
by odejść. Już kiedyś, dawno temu, doznała podobnego wrażenia, gdy podczas
pobytu w Beskidach zdawało się jej, że goni ją jakieś duże zwierzę. Wydawało
charczące, niedźwiedziowate odgłosy i zbliżało się do niej zza drzew łamiąc
gałęzie i mocno szeleszcząc ubiegłorocznymi liśćmi, pokrywającymi zbocze góry.
Wtedy ze strachu Zosia prawie zupełnie straciła władzę w nogach. Upadła i
bardziej siłą woli niż ciała, pełznąc albo nieporadnie posuwając się na
czworakach uciekała przed nieznanym, strasznym stworem. Serce waliło jej w
skroniach. Popiskiwała niby przerażony
psiak… Wreszcie oblana zimnym potem i ledwo żywa dotarła do uczęszczanej przez
ludzi drogi. Ci spojrzeli zdumieni na tę mokrą, upapraną błotem, półprzytomną istotę,
przyozdobioną suchymi liśćmi we włosach i smarkami wiszącymi u nosa. A ona
zawstydzona, coś tam wybełkotała, że przewróciła się w potoku, ale że już wszystko
z nią w porządku. Nie chciała opowiadać nikomu o spotkaniu z tajemniczym
zwierzem. Bała się, że ją wyśmieją. Bo może tam w górze po prostu biegał jakiś
tutejszy pies? A może to wszystko było tylko efektem jej wybujałej wyobraźni?
Ech, ja pajęczyca znałam tę historię dlatego, iż potrafiłam przenikać sny Zosi
i nieraz budziłam ją łagodnym łaskotaniem, gdy śniło się jej coś strasznego. Jednak
nie każdy sen dało się przerwać. Niekiedy Zosia spała tak głęboko, że mogłam
tylko bezradnie obserwować dręczące ją obrazy, ale nie miałam żadnego wpływu na
długość ich trwania…
Wróćmy jednak do obecnej chwili. Uzia
wycofała się ostatecznie i z podkulonym ogonem zaczęła biec w stronę
czekającego na szczycie wzgórza pana.
Zosia chciała zrobić to samo, jednak nie mogła. Czuła, jakby coś kazało
jej tam tkwić i wpatrywać się w sekretne wnętrze tunelu. W pewnym momencie
zdało się jej nawet, iż coś ze środka syknęło na nią ostrzegawczo. Miała też
wrażenie, iż ujrzała tam jakiś dziwny błysk. Wyraźnie uczuła, że coś na nią
patrzy… Świeżo przebudzony niedźwiedź! Ranny wilk! Wściekły lis! Szalony
odyniec! A może Gollum albo i sam Smaug?! Kiedy tylko wyobrażenia tych
wszystkich straszydeł pojawiły się w jej głowie natychmiast odzyskała władzę w
nogach i nie oglądając się już na nic, potykając się na grudach śniegu i z
trudem opanowując okrzyk grozy dotarła do męża i dygocząc ukryła głowę na jego
piersiach.
- Zosieńko, co
się stało? Co tam zobaczyłaś? – zaniepokojony Grześ tulił mocno swą rozedrganą
małżonkę i spoglądał z mieszaniną zaciekawienia oraz rozbawienia w stronę
podejrzanej dziury.
- Nie mam
pojęcia… I wiesz co? Nawet nie chcę wiedzieć. Chodźmy stąd szybko! – odparła
kobieta i złapawszy mężczyznę za rękę zaczęła go ciągnąć w stronę pobliskiego
lasu.
- A może teraz
ja pójdę zobaczyć? Co mogło cię aż tak wystraszyć? – zastanawiał się tamten,
patrząc z namysłem w stronę paryi i opierając się pośpieszającej go do odejścia
Zosi.
- Nie ma mowy!
– odparła – Jeszcze tylko tego brakowało, by coś Ci się stało! Tu nie jest
bezpiecznie a ja dość mam już atrakcji na dzisiaj. Jutro możemy ewentualnie znowu
tu przyjść i wtedy możesz sobie zaglądać do tej dziury. Ja teraz o niczym innym
jak o powrocie do domu nie marzę!
- A co z Isią?
Ona nadal sterczy tam samotnie w lesie i ani jej w głowie wrócić do nas! –
zasępił się Grzesiek i znowu zagwizdał na niewidomą psinkę, na co tamta
oczywiście nie zareagowała.
- Pójdę po
nią! Wygłaskam ją i wypieszczę! Jeśli ona przeżyła coś podobnego, jak ja przed
chwilą, to wcale nie dziwię się jej dziwnemu zachowaniu! – westchnęła gospodyni
i już po chwili kucała przy niewidomej psince przemawiając do niej tkliwie,
wtulając twarz w mokre futerko i przelewając ogrom swej miłości w tę małą,
bezbronną istotkę.
I wreszcie Isia, jak gdyby budząc się z
jakiegoś katatonicznego odrętwienia zaczęła machać ogonkiem, oblizywać mokre od
łez policzki Zosi a na koniec iść za gospodynią, gdy ta postanowiła dołączyć do
reszty gromady.
I znowu było tak, jak na każdym
najzwyklejszym, wspólnym spacerze. Grześ szedł na początku pochodu i popalając
papierosa wesoło pogwizdywał na psy.
Szczeniaki biegnąc za nim zaczepiały się beztrosko i zachęcały wzajemnie
do psich zapasów, Uzia co chwilę tarzała się w śniegu a Acuś pomykał radośnie
między drzewami zapraszając do gonitwy swą ulubienicę, Ipcię. A Zosia?
Zosia,
zamykając ten pochód, mocno zamyślona szła z rękami w kieszeniach. Straciła
jakoś ochotę do robienia zdjęć. Wciąż mocno przeżywając niedawną przygodę, nie
zwracała też uwagi na oznaki przedwiośnia. A szkoda, albowiem ja, pajęczyca widziałam
starania wróżki Izoldy, która tańcząc między brzozami uśmiechała się do
gospodyni zachęcająco. Drzewa odpowiadały wróżce łagodnym poszumem i obietnicą
rychłej zieleni. W buczynie coś leciutko szeptało, w olszynie wirowało ciepłą
nutką a u podnóża dębów zupełnie stopniał śnieg i ukazywało się coraz więcej
gotowej do odrodzenia gliniastej, pełnej zalążków nowego życia ziemi…
Po tym pełnym emocji spacerze umęczone psy
pokładły się pokotem na swych legowiskach i kanapach. I spały bardzo, bardzo
długo. Natomiast Zosia do końca dnia snuła się po domu miejsca sobie jakoś nie
umiejąc znaleźć. Zasępiona wciąż przeżywała niedawne zdarzenia. A następnego
dnia tuż po obiedzie, na który złożyły się odgrzewane ziemniaki z maślanką oraz
pyszne, mężowskie gołąbki z keczupem namówiła Grzesia na kolejny spacer.
- Pójdziemy
tam, gdzie wczoraj. Możemy wziąć ze sobą latarki żeby zajrzeć do tej dziury w
paryi. Ciekawa też jestem zachowania Isi… Czy znowu zachowa się tak, jak
uprzednio? Co stanie się, gdy znajdzie się w tym niepokojącym miejscu?
Zupełnie niezdziwiony jej pomysłem Grzesiek
ubrał się szybko a gwizdnąwszy na uszczęśliwione zapowiedzią następnej wyprawy
psy wziął żonę za rękę i poszedł na spotkanie jątrzącej ich tajemnicy.
Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie poszła wraz z nimi! W kapturze Grzesia
czułam się już niemal tak swojsko jak w domu!
Ogromnie zajmowała mnie obserwacja otoczenia
a zwłaszcza biegnących przed nami psów. Rozmyślałam o Isi… Nie raz patrząc na
nią, żałowałam, iż nie mogę się z nią zamienić choćby na jeden dzień i poczuć
tego, co ona czuje. Jak żyje się bez umiejętności widzenia? Czy to, co my,
istoty widzące odbieramy jako kalectwo, dla Isi jest czymś normalnym, oswojonym
i pewnym? Jak ona to robi, że zazwyczaj tak ufnie i pogodnie podchodzi do życia
w mroku? Nie boi się biec przed siebie. Nie boi się tak jak większość istot
ciemności, bo przecież nie dane jej było nigdy poznać jasności… Ciemność to dla
niej coś najzwyklejszego. Może zresztą jej ciemność pełna jest niewidzialnych
dla innych istot kolorów i doznań? To jak wielki, nieznany kosmos. Niedostępny
dla nas – widzących.
Isia nie znała innego życia. Nie miała pojęcia,
że czegoś jej brakuje… A może miała? Bo co odczuwała, gdy jej siostrzyczka
Ipcia znikała gdzieś w gąszczu, w którym poruszała się zupełnie swobodnie,
podczas gdy niewidoma Isia zostawała na miejscu, nie zagłębiała się w las,
wiedząc z doświadczenia, że tam pełno jest przeszkód i labiryntów, gdzie łatwo
się zagubić. Ale Ipcia się nie bała, nie zatrzymywała w biegu. Znikała gdzieś
daleko wolna i swobodna… Co myślała sobie Isia, gdy nie mogła pobiec za
siostrzyczką? Czy było to pomieszanie przykrości z zazdrością? Czy czuła się w
pewien sposób od tamtej gorsza? I czy dlatego rekompensując sobie potem to
uczucie starała się dopaść Ipcię i w psich zapasach udowodnić jej, że jest tak
samo silna i sprytna, tak samo wytrwała?
Mnie, pajęczycy nieco łatwiej jest chyba niż
innym istotom próbować zrozumieć Isię. Wszak sama często poruszam się w mroku.
Wiem, gdzie rozmieściłam me pajęczyny i dzięki nim czuję się pewnie. Odbieram
otoczenie wrażliwymi zmysłami i włoskami porastającymi odnóża. Wiem, że wielu
rzeczy można się nauczyć. Jednak w życiu nie wszystko da się przewidzieć. Wciąż
dzieją się jakieś nowe rzeczy, zaskakujące zdarzenia. Trzeba się do nich jakoś
dostosowywać, bezustannie oswajając rzeczywistość albo próbować ją traktować,
jak pasmo ekscytujących wyzwań i przygód. Nigdy jeszcze nie postawiłam kroku w
pustkę. Nigdy nie spadłam z wysokości ani do niczego nie dobiłam. W zupełnie obcym mi miejscu nie odważyłabym
się zamknąć oczu i iść na oślep. Strach by mnie sparaliżował. No chyba, że
musiałabym przed czymś uciekać… Tym bardziej podziwiałam Isię za to, że daje
sobie ze wszystkim radę, że uczy się na swych błędach i nie zrażając się
odważnie idzie przed siebie…
A opisywana tutaj sytuacja, gdy Isia uparcie
trwała w dolince i odmawiała pójścia dalej – czy była spowodowana ogromnym
lękiem, czy może psią wrażliwością oraz instynktem, który pozwolił jej poczuć
coś tak mocno, że aż zniewolił ją swą mocą? A może to była mieszanina tego
wszystkiego? Szkoda, że nie znam psiego języka. Chętnie bym Isię o to wszystko
zapytała…
Ale oto minąwszy świerkowy las gospodarze
wraz z psami znowu zbliżyli się do tajemniczej paryi. Tym razem Isia biegła
odważnie przed siebie. Z zapałem wąchała wydeptane przez dzikie zwierzęta
ścieżki a jej ogon raźno powiewał w górze. Bez zająknienia przeszła
samodzielnie przez pierwszy zwalony pień i dopiero przed drugim zaczęła się
wahać. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniego dnia nie kręciła się w kółko i
nie wyglądała na przestraszoną. Jednakże, gdy tylko gospodyni zbliżyła się do
niej psina zaczęła przed nią uciekać zaśnieżonym zboczem w górę. I znowu nie
reagowała na przywoływania.
Zbaraniała zupełnie Zosia sama już nie
wiedziała, co począć. Reszta psów pognała radośnie w swe ulubione rejony
leśnych bezdroży i nie zwracała uwagi na to, co działo się w paryi. Gospodarz natomiast
zrobił sobie chwilę odpoczynku i nie przejmując się niczym pstrykał zdjęcie za
zdjęciem.
- Zosiu!
Zobacz, jakie fajne światło jest teraz! Nie przejmuj się Isią i zrób trochę
zdjęć. Nie pożałujesz! – zachęcał.
Gospodyni korzystając z dobrego światła,
podeszła do tajemniczej dziury i zajrzała w nią odważnie. Nie dostrzegła tam
nic. Zupełnie nic. Widać było tylko delikatną smużkę światła dobiegającą od
strony jej wylotu. I nic więcej. Jeśli coś się tam wcześniej kryło to już
odeszło. Także od strony wylotu nie zauważyła nic interesującego.
Zosia poczuła się nieco rozczarowana brakiem wyobrażonego stwora.
Czuła jednocześnie ulgę, ale i żal, że nigdy nie dowie się, z czym właściwie
miała wczoraj do czynienia. Wiedziała,
iż wyobraźnia nie da jej spokoju. Na
pewno znowu będzie wałkować tę sytuacje w snach… Wreszcie westchnęła głęboko, wzruszyła
ramionami i otrząsnąwszy się ostatecznie z natłoku dusznych imaginacji zaczęła
nawoływać dziwacznie zachowującą się białą sunię. Ta jednak nic sobie z tego
nie robiła i tkwiła w dość niewygodnej pozycji na stromym zboczu dolinki.
- Tylko
patrzeć a ześlizgnie się do strumienia! – stwierdziła nieco zirytowana jej
zachowaniem gospodyni i nie czekając na nic wspięła się ku niewiernej Isi.
Balansując w dość niewygodnej pozie obłapiła niewidomą psinusię i jako tako ją
unosząc dostała się na sam szczyt wzgórza. Tam ciężko dysząc postawiła uparte
psisko, które ledwo co wniesione zaczęło złazić tam, skąd dopiero co je zabrano!
Jednak Zosia nie miała już siły by znowu je gonić i dźwigać. Jedyne, co mogła
zrobić, to ruszyć w drogę powrotną do domu i nawoływać resztę psów w nadziei,
że i Isia do nich dołączy. I tak się na szczęście stało. Wkrótce wszystkie
psiska gnały przed siebie jak gdyby nigdy nic a Zosia wraz z Grzesiem brnęli za
nimi w rozmakającym śniegu pocąc się i męcząc w zbyt grubych, zimowych
ubraniach.
Słońce operowało coraz silniej i złociło las
szczodrym, złotym blaskiem. Ptaszęta kwiliły w koronach drzew a wróżka
przedwiośnia Izolda bawiła się w berka z cieniem odchodzącej właśnie zimy.
A
Isia? Isia dreptała po śladach swych towarzyszy, dokazywała z nimi i uśmiechała się
najszczęśliwszym, psim uśmiechem, nie przejmując się już wcale niedawną
przygodą, rzeczywistymi czy wyimaginowanymi lękami, tajemniczymi stworami albo
swoją ślepotą. Szła i cieszyła się życiem… Tak po prostu…
To była już ostatnia część tej kolejnej, zimowej a właściwie przedwiosennej opowieści pajęczycy. Ale pewnie nie raz jeszcze o Isi - Misi opowiem. Ta psinka wciąż dostarcza pola do nowych obserwacji, zamyśleń i wzruszeń. I coraz większa z niej pieszczocha!:-))
Ja, pajęczyca Adela Hildegarda serdecznie pozdrawiam wszystkich czytelników tego bloga i dziekuję za Waszą życzliwą obecność tutaj:-))