środa, 22 lutego 2017

Okiem pajęczycy – „Isia”, cz.3







  … Zosia biegła w dół a tuż za nią Uzia, która zawsze za swą panią lubiła biegać dla samego biegania. (bo wiecie, czasem samo bieganie ciekawsze jest i cenniejsze, niż dobiegnięcie do celu). Gospodyni znalazłszy się w pobliżu interesującej ją dziury zwolniła i ostrożnie, niemal na paluszkach podeszła do ziejącego mrokiem otworu. Tuż przy nim kucnęła i wstrzymując oddech wpatrzyła się w ciemną czeluść. Tak radosna i pełna entuzjazmu przed chwilą Uzia przystanąwszy za swą panią wyraźnie straciła animusz.  Podkuliła ogon pod siebie i widać było, iż najchętniej czym prędzej odeszłaby stamtąd.



- No chodź tu! Zobacz, co tam jest! Co tam jest Uzieńko? – pełnym napięcia szeptem zachęcała ją do podejścia bliżej gospodyni.


- No i co tam jest w środku? Coś widać? – wołał z oddali gospodarz jakoś nie kwapiąc się, aby zejść na dół. Zosia nic mu nie odrzekła. Dała tylko znak ręką by czekał cierpliwie. Wciąż próbowała namówić Uzię do wejścia w głąb czarnego tunelu. Poprzednimi laty przecież Uzia wchodziła tam nie raz, jako i kozy, które odkryły, że przeszedłszy kilka kroków dalej można wyjść z zupełnie innej strony. Wtedy je to bawiło i potrafiły gonić się w ten sposób w nieskończoność. Latem dziura nie wyglądała tak ponuro jak zimą. Obrośnięta mchem, trawą i kwiatkami prezentowała się całkiem miło i zachęcająco. Pewnie był to otwór wykopany przez jakieś zwierzę. A może utworzył się sam przez wymycie gliniastego zbocza skarpy spomiędzy korzeni wielkiego buka rosnącego nieopodal? Tak czy siak, miejsce to nigdy nie budziło w nikim lęku… Jednakże dzisiaj było inaczej. Uzia najeżyła mocno sierść i cichutko warcząc wycofała się spoglądając na swą panią tak wymownie, jak gdyby wiedziała, że w dziurze jest coś, z czym lepiej nie mieć do czynienia. 


   Zosia zbladła. Przełknęła głośno ślinę. Czuła, że jej kolana zaczynają się robić jak z waty. Jeszcze chwila a nie będzie miała siły by odejść. Już kiedyś, dawno temu, doznała podobnego wrażenia, gdy podczas pobytu w Beskidach zdawało się jej, że goni ją jakieś duże zwierzę. Wydawało charczące, niedźwiedziowate odgłosy i zbliżało się do niej zza drzew łamiąc gałęzie i mocno szeleszcząc ubiegłorocznymi liśćmi, pokrywającymi zbocze góry. Wtedy ze strachu Zosia prawie zupełnie straciła władzę w nogach. Upadła i bardziej siłą woli niż ciała, pełznąc albo nieporadnie posuwając się na czworakach uciekała przed nieznanym, strasznym stworem. Serce waliło jej w skroniach.  Popiskiwała niby przerażony psiak… Wreszcie oblana zimnym potem i ledwo żywa dotarła do uczęszczanej przez ludzi drogi. Ci spojrzeli zdumieni na tę mokrą, upapraną błotem, półprzytomną istotę, przyozdobioną suchymi liśćmi we włosach i smarkami wiszącymi u nosa. A ona zawstydzona, coś tam wybełkotała, że przewróciła się w potoku, ale że już wszystko z nią w porządku. Nie chciała opowiadać nikomu o spotkaniu z tajemniczym zwierzem. Bała się, że ją wyśmieją. Bo może tam w górze po prostu biegał jakiś tutejszy pies? A może to wszystko było tylko efektem jej wybujałej wyobraźni? Ech, ja pajęczyca znałam tę historię dlatego, iż potrafiłam przenikać sny Zosi i nieraz budziłam ją łagodnym łaskotaniem, gdy śniło się jej coś strasznego. Jednak nie każdy sen dało się przerwać. Niekiedy Zosia spała tak głęboko, że mogłam tylko bezradnie obserwować dręczące ją obrazy, ale nie miałam żadnego wpływu na długość ich trwania…


   Wróćmy jednak do obecnej chwili. Uzia wycofała się ostatecznie i z podkulonym ogonem zaczęła biec w stronę czekającego na szczycie wzgórza pana.  Zosia chciała zrobić to samo, jednak nie mogła. Czuła, jakby coś kazało jej tam tkwić i wpatrywać się w sekretne wnętrze tunelu. W pewnym momencie zdało się jej nawet, iż coś ze środka syknęło na nią ostrzegawczo. Miała też wrażenie, iż ujrzała tam jakiś dziwny błysk. Wyraźnie uczuła, że coś na nią patrzy… Świeżo przebudzony niedźwiedź! Ranny wilk! Wściekły lis! Szalony odyniec! A może Gollum albo i sam Smaug?! Kiedy tylko wyobrażenia tych wszystkich straszydeł pojawiły się w jej głowie natychmiast odzyskała władzę w nogach i nie oglądając się już na nic, potykając się na grudach śniegu i z trudem opanowując okrzyk grozy dotarła do męża i dygocząc ukryła głowę na jego piersiach.



- Zosieńko, co się stało? Co tam zobaczyłaś? – zaniepokojony Grześ tulił mocno swą rozedrganą małżonkę i spoglądał z mieszaniną zaciekawienia oraz rozbawienia w stronę podejrzanej dziury.
- Nie mam pojęcia… I wiesz co? Nawet nie chcę wiedzieć. Chodźmy stąd szybko! – odparła kobieta i złapawszy mężczyznę za rękę zaczęła go ciągnąć w stronę pobliskiego lasu.
- A może teraz ja pójdę zobaczyć? Co mogło cię aż tak wystraszyć? – zastanawiał się tamten, patrząc z namysłem w stronę paryi i opierając się pośpieszającej go do odejścia Zosi.
- Nie ma mowy! – odparła – Jeszcze tylko tego brakowało, by coś Ci się stało! Tu nie jest bezpiecznie a ja dość mam już atrakcji na dzisiaj. Jutro możemy ewentualnie znowu tu przyjść i wtedy możesz sobie zaglądać do tej dziury. Ja teraz o niczym innym jak o powrocie do domu nie marzę!
- A co z Isią? Ona nadal sterczy tam samotnie w lesie i ani jej w głowie wrócić do nas! – zasępił się Grzesiek i znowu zagwizdał na niewidomą psinkę, na co tamta oczywiście nie zareagowała.
- Pójdę po nią! Wygłaskam ją i wypieszczę! Jeśli ona przeżyła coś podobnego, jak ja przed chwilą, to wcale nie dziwię się jej dziwnemu zachowaniu! – westchnęła gospodyni i już po chwili kucała przy niewidomej psince przemawiając do niej tkliwie, wtulając twarz w mokre futerko i przelewając ogrom swej miłości w tę małą, bezbronną istotkę.


   I wreszcie Isia, jak gdyby budząc się z jakiegoś katatonicznego odrętwienia zaczęła machać ogonkiem, oblizywać mokre od łez policzki Zosi a na koniec iść za gospodynią, gdy ta postanowiła dołączyć do reszty gromady.




   I znowu było tak, jak na każdym najzwyklejszym, wspólnym spacerze. Grześ szedł na początku pochodu i popalając papierosa wesoło pogwizdywał na psy.  Szczeniaki biegnąc za nim zaczepiały się beztrosko i zachęcały wzajemnie do psich zapasów, Uzia co chwilę tarzała się w śniegu a Acuś pomykał radośnie między drzewami zapraszając do gonitwy swą ulubienicę, Ipcię. A Zosia?
Zosia, zamykając ten pochód, mocno zamyślona szła z rękami w kieszeniach. Straciła jakoś ochotę do robienia zdjęć. Wciąż mocno przeżywając niedawną przygodę, nie zwracała też uwagi na oznaki przedwiośnia. A szkoda, albowiem ja, pajęczyca widziałam starania wróżki Izoldy, która tańcząc między brzozami uśmiechała się do gospodyni zachęcająco. Drzewa odpowiadały wróżce łagodnym poszumem i obietnicą rychłej zieleni. W buczynie coś leciutko szeptało, w olszynie wirowało ciepłą nutką a u podnóża dębów zupełnie stopniał śnieg i ukazywało się coraz więcej gotowej do odrodzenia gliniastej, pełnej zalążków nowego życia ziemi…



   Po tym pełnym emocji spacerze umęczone psy pokładły się pokotem na swych legowiskach i kanapach. I spały bardzo, bardzo długo. Natomiast Zosia do końca dnia snuła się po domu miejsca sobie jakoś nie umiejąc znaleźć. Zasępiona wciąż przeżywała niedawne zdarzenia. A następnego dnia tuż po obiedzie, na który złożyły się odgrzewane ziemniaki z maślanką oraz pyszne, mężowskie gołąbki z keczupem namówiła Grzesia na kolejny spacer.

- Pójdziemy tam, gdzie wczoraj. Możemy wziąć ze sobą latarki żeby zajrzeć do tej dziury w paryi. Ciekawa też jestem zachowania Isi… Czy znowu zachowa się tak, jak uprzednio? Co stanie się, gdy znajdzie się w tym niepokojącym miejscu?

   Zupełnie niezdziwiony jej pomysłem Grzesiek ubrał się szybko a gwizdnąwszy na uszczęśliwione zapowiedzią następnej wyprawy psy wziął żonę za rękę i poszedł na spotkanie jątrzącej ich tajemnicy. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie poszła wraz z nimi! W kapturze Grzesia czułam się już niemal tak swojsko jak w domu! 



   Ogromnie zajmowała mnie obserwacja otoczenia a zwłaszcza biegnących przed nami psów. Rozmyślałam o Isi… Nie raz patrząc na nią, żałowałam, iż nie mogę się z nią zamienić choćby na jeden dzień i poczuć tego, co ona czuje. Jak żyje się bez umiejętności widzenia? Czy to, co my, istoty widzące odbieramy jako kalectwo, dla Isi jest czymś normalnym, oswojonym i pewnym? Jak ona to robi, że zazwyczaj tak ufnie i pogodnie podchodzi do życia w mroku? Nie boi się biec przed siebie. Nie boi się tak jak większość istot ciemności, bo przecież nie dane jej było nigdy poznać jasności… Ciemność to dla niej coś najzwyklejszego. Może zresztą jej ciemność pełna jest niewidzialnych dla innych istot kolorów i doznań? To jak wielki, nieznany kosmos. Niedostępny dla nas – widzących. 


   Isia nie znała innego życia. Nie miała pojęcia, że czegoś jej brakuje… A może miała? Bo co odczuwała, gdy jej siostrzyczka Ipcia znikała gdzieś w gąszczu, w którym poruszała się zupełnie swobodnie, podczas gdy niewidoma Isia zostawała na miejscu, nie zagłębiała się w las, wiedząc z doświadczenia, że tam pełno jest przeszkód i labiryntów, gdzie łatwo się zagubić. Ale Ipcia się nie bała, nie zatrzymywała w biegu. Znikała gdzieś daleko wolna i swobodna… Co myślała sobie Isia, gdy nie mogła pobiec za siostrzyczką? Czy było to pomieszanie przykrości z zazdrością? Czy czuła się w pewien sposób od tamtej gorsza? I czy dlatego rekompensując sobie potem to uczucie starała się dopaść Ipcię i w psich zapasach udowodnić jej, że jest tak samo silna i sprytna, tak samo wytrwała?



   Mnie, pajęczycy nieco łatwiej jest chyba niż innym istotom próbować zrozumieć Isię. Wszak sama często poruszam się w mroku. Wiem, gdzie rozmieściłam me pajęczyny i dzięki nim czuję się pewnie. Odbieram otoczenie wrażliwymi zmysłami i włoskami porastającymi odnóża. Wiem, że wielu rzeczy można się nauczyć. Jednak w życiu nie wszystko da się przewidzieć. Wciąż dzieją się jakieś nowe rzeczy, zaskakujące zdarzenia. Trzeba się do nich jakoś dostosowywać, bezustannie oswajając rzeczywistość albo próbować ją traktować, jak pasmo ekscytujących wyzwań i przygód. Nigdy jeszcze nie postawiłam kroku w pustkę. Nigdy nie spadłam z wysokości ani do niczego nie dobiłam.  W zupełnie obcym mi miejscu nie odważyłabym się zamknąć oczu i iść na oślep. Strach by mnie sparaliżował. No chyba, że musiałabym przed czymś uciekać… Tym bardziej podziwiałam Isię za to, że daje sobie ze wszystkim radę, że uczy się na swych błędach i nie zrażając się odważnie idzie przed siebie…


   A opisywana tutaj sytuacja, gdy Isia uparcie trwała w dolince i odmawiała pójścia dalej – czy była spowodowana ogromnym lękiem, czy może psią wrażliwością oraz instynktem, który pozwolił jej poczuć coś tak mocno, że aż zniewolił ją swą mocą? A może to była mieszanina tego wszystkiego? Szkoda, że nie znam psiego języka. Chętnie bym Isię o to wszystko zapytała…



   Ale oto minąwszy świerkowy las gospodarze wraz z psami znowu zbliżyli się do tajemniczej paryi. Tym razem Isia biegła odważnie przed siebie. Z zapałem wąchała wydeptane przez dzikie zwierzęta ścieżki a jej ogon raźno powiewał w górze. Bez zająknienia przeszła samodzielnie przez pierwszy zwalony pień i dopiero przed drugim zaczęła się wahać. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniego dnia nie kręciła się w kółko i nie wyglądała na przestraszoną. Jednakże, gdy tylko gospodyni zbliżyła się do niej psina zaczęła przed nią uciekać zaśnieżonym zboczem w górę. I znowu nie reagowała na przywoływania.


   Zbaraniała zupełnie Zosia sama już nie wiedziała, co począć. Reszta psów pognała radośnie w swe ulubione rejony leśnych bezdroży i nie zwracała uwagi na to, co działo się w paryi. Gospodarz natomiast zrobił sobie chwilę odpoczynku i nie przejmując się niczym pstrykał zdjęcie za zdjęciem.



- Zosiu! Zobacz, jakie fajne światło jest teraz! Nie przejmuj się Isią i zrób trochę zdjęć. Nie pożałujesz! – zachęcał.

   Gospodyni korzystając z dobrego światła, podeszła do tajemniczej dziury i zajrzała w nią odważnie. Nie dostrzegła tam nic. Zupełnie nic. Widać było tylko delikatną smużkę światła dobiegającą od strony jej wylotu. I nic więcej. Jeśli coś się tam wcześniej kryło to już odeszło. Także od strony wylotu nie zauważyła nic interesującego.


   Zosia poczuła się nieco rozczarowana brakiem wyobrażonego stwora. Czuła jednocześnie ulgę, ale i żal, że nigdy nie dowie się, z czym właściwie miała wczoraj do czynienia.  Wiedziała, iż wyobraźnia  nie da jej spokoju. Na pewno znowu będzie wałkować tę sytuacje w snach… Wreszcie westchnęła głęboko, wzruszyła ramionami i otrząsnąwszy się ostatecznie z natłoku dusznych imaginacji zaczęła nawoływać dziwacznie zachowującą się białą sunię. Ta jednak nic sobie z tego nie robiła i tkwiła w dość niewygodnej pozycji na stromym zboczu dolinki.



- Tylko patrzeć a ześlizgnie się do strumienia! – stwierdziła nieco zirytowana jej zachowaniem gospodyni i nie czekając na nic wspięła się ku niewiernej Isi. Balansując w dość niewygodnej pozie obłapiła niewidomą psinusię i jako tako ją unosząc dostała się na sam szczyt wzgórza. Tam ciężko dysząc postawiła uparte psisko, które ledwo co wniesione zaczęło złazić tam, skąd dopiero co je zabrano! Jednak Zosia nie miała już siły by znowu je gonić i dźwigać. Jedyne, co mogła zrobić, to ruszyć w drogę powrotną do domu i nawoływać resztę psów w nadziei, że i Isia do nich dołączy. I tak się na szczęście stało. Wkrótce wszystkie psiska gnały przed siebie jak gdyby nigdy nic a Zosia wraz z Grzesiem brnęli za nimi w rozmakającym śniegu pocąc się i męcząc w zbyt grubych, zimowych ubraniach.



   Słońce operowało coraz silniej i złociło las szczodrym, złotym blaskiem. Ptaszęta kwiliły w koronach drzew a wróżka przedwiośnia Izolda bawiła się w berka z cieniem odchodzącej właśnie zimy. 


   A Isia? Isia dreptała po śladach swych towarzyszy, dokazywała z nimi i uśmiechała się najszczęśliwszym, psim uśmiechem, nie przejmując się już wcale niedawną przygodą, rzeczywistymi czy wyimaginowanymi lękami, tajemniczymi stworami albo swoją ślepotą. Szła i cieszyła się życiem… Tak po prostu…


 
    To była już ostatnia część tej kolejnej, zimowej a właściwie przedwiosennej opowieści pajęczycy. Ale pewnie nie raz jeszcze o Isi - Misi opowiem. Ta psinka wciąż dostarcza pola do nowych obserwacji, zamyśleń i wzruszeń. I coraz większa z niej pieszczocha!:-))


Ja, pajęczyca Adela Hildegarda serdecznie pozdrawiam wszystkich czytelników tego bloga i dziekuję za Waszą życzliwą obecność tutaj:-))


niedziela, 19 lutego 2017

Okiem pajęczycy – „Isia”, cz.2





   Widząc dziwne zachowanie swej pupilki Zosia podeszła do niej i przykucnęła przemawiając do przerażonego biedactwa najsłodszymi słowy i głaszcząc je po główce. Próbowała namówić Isię do ruszenia się z miejsca. Do nabrania odwagi koniecznej do przełamania niezrozumiałego lęku, przezwyciężenia bariery niepozwalającej na ruszenie się z dolinki. Kobieta chodziła wzdłuż tamującego przejście pnia, tupała głośno i tymi sygnałami dźwiękowymi próbowała pokazać Isi najdogodniejszy do przejścia punkt. Nadal jednak nie było żadnej reakcji ze strony białej psiny. Stojący na szczycie wzgórza Grzesiek gwizdał, nawoływał, cmokał i wołał na pomoc pozostałe psy, mając nadzieję, że zainteresują się nietypowym zachowaniem niewidomej suni i wrócą do niej a potem zachęcą do dalszego biegu wraz z nimi. Niestety, psom ani w głowie był powrót do doliny. Acuś i Ipcia pomykały między drzewami, bawiły się w gonionego i w berka, skakały po górkach i łapały w pyski suche gałązki próbując je sobie potem nawzajem odebrać. Uzia tymczasem tarzała się beztrosko w śniegu i co jakiś czas popatrywała z łobuzerskim błyskiem w oku na swego pana stojącego w pobliżu.  



   Zosia wiedziała z doświadczenia, iż zapięcie psinki na smycz nic tu nie pomoże. Isia z całego serca nie cierpiała uwięzi i nie było siły by namówić ją do chodzenia na smyczy. Wszelkie próby kończyły się zazwyczaj tym, że zapierała się jak osioł i trzeba było ją ciągnąć za głowę albo też jakimś cudem wysmykiwała łepek z obroży i uciekała w przeciwną stronę a potem bardzo trudno było ją namówić na powrót.



   Jeszcze miesiąc temu gospodyni łatwo było w różnych sytuacjach podnieść Isię. Często tak robiła wstawiając ją na przykład na małżeńskie łóżko w sypialni, gdzie wraz z Grzesiem niczym na łajbie ratunkowej już panoszyła się reszta psisk i tylko białej sunieczki brakowało do kompletu.  A kiedy Isia  układała się między ciepłymi ciałami pobratymców Zosia  dołączała do tej gromady rozbitków i wszyscy razem bawili się, pieścili, tarmosili i przekomarzali w nieskończoność. To były ulubione chwile dnia tej zwierzęco-ludzkiej rodzinki. Ja, pajęczyca często podpatrywałam te ich sypialniane zabawy i żałowałam, iż sama jestem zbyt mała i krucha by móc do nich dołączyć. Marzyło mi się zjedzenie jakiegoś czarodziejskiego, powiększającego ciasteczka, umożliwiającego mi niczym Alicji z krainy czarów czynne uczestnictwo w tych cudownych chwilach…A co do Isi, to ostatnimi czasy bez żadnych magicznych ciasteczek niewidoma sunia tak urosła i przybrała na wadze, że gospodyni dawała tylko radę pomóc jej się wdrapać na wysokie łoże. Gospodarze za nic jednak nie wyrzekliby się tej wspólnej zabawy, tego błogiego czasu największej bliskości i czułego zjednoczenia. Och, jak dobrze ich rozumiałam…



   Wracając jednak do zimowej przygody, to chyba nie było innego wyjścia, jak wzięcie małej a całkiem już dużej Isi na ręce. Zosia stęknęła mocno i złapawszy psinkę jedną ręką pod tylnią nogą a drugą pod klatką piersiową uniosła ją i z wielkim trudem wstała.



- Co ty wyprawiasz, Zosiu! Ona jest już na to za ciężka! Jeszcze się podźwigniesz! – zawołał oddalony od niej od kilkanaście metrów Grzesiek.
- Nie martw się! Dam radę! To tylko kilka metrów! – wydyszała Zosia i trzymając mocno sztywną ze strachu Isię przekroczyła oba zwalone pnie. Na tyle tylko starczyło jej siły, choć widać było, że najchętniej zaniosłaby „maleństwo” aż na szczyt wzgórza. Nie raz tak przecież robiła, gdy psinka naprawdę była jeszcze malutka i trzeba było ją ponieść, gdy się zmęczyła albo czegoś przestraszyła. To, co kiedyś było tak proste dzisiaj stało się jednak niemożliwością i chcąc nie chcąc kobieta kilka metrów dalej postawiła Isię na ziemi, licząc na to, że teraz wszystko pójdzie łatwiej, że sunia chętnie ruszy w górę.


   Niestety, jej nadzieje były płonne.  Postawiona na śniegu Isia zachowywała się jak człowiek tuż po zejściu z karuzeli. Zupełnie zdezorientowana zakręciła się w kółko a potem zaczęła wracać w miejsce, z którego przed chwilą Zosia ją zabrała. I znowu nie reagowała na wołania, tak jakby coś poprzestawiało jej się w głowie i zapomniała swego imienia albo przestała ufać swoim opiekunom. Gospodyni była tym wszystkim przerażona. Nie potrafiła zrozumieć irracjonalnego, jej zdaniem, zachowania Isi. 



- Tylko nie bierz jej znowu na ręce, bo naprawdę zrobisz sobie krzywdę! – zawołał Grzesiek.
- Chodź tu do mnie na górę i razem na nią poczekamy. Myślę, że jak Isia poczuje, że jest sama a my daleko to chcąc nie chcąc przyjdzie do nas. Trzeba po prostu dać jej trochę czasu! – tłumaczył wspinającej się ku niemu żonie.



   Przez następne kilka minut oboje stali na szczycie wzgórza i w milczeniu, ze ściśniętymi ze współczucia sercami obserwowali poczynania niewidomej suni. Samotna i zdana na siebie psinka najpierw stała nieruchomo i chyba zastanawiała się, co ze sobą począć. Potem zaczęła kręcić się i intensywnie wąchać śnieg miejsce przy miejscu. Następnie usiadła i unosząc w górę nosek usiłowała wyłowić jakiś znajomy zapach. Widać było, iż jest bardzo zaniepokojona. Popiskiwała co chwilę i nawet z tej odległości widać było, iż mocno drży. Jednak nie robiła nic by zbliżyć się do oczekujących na nią gospodarzy. Nie interesowały ją też głosy buszujących w pobliżu Ipci i Acusia. Uparcie trwała w swym tajemniczym świecie ciemności zmagając się z władającym nią niepokojem. Wreszcie widząc, iż czekanie na Isię przeciąga się ponad miarę Zosia znowu zaczęła ją nawoływać a Grzesiek wtórował jej gwiżdżąc i świszcząc przez palce.



   I wreszcie Isia ruszyła w górę. Powoli, powolutku, przystając co chwilę i zastanawiając się nad każdym kolejnym krokiem. A kiedy była już przy gospodarzach ci wyściskali ją z radości i wzruszenia. Czuli jednak, iż psinka nie odzyskała zwykłej swej swobody i beztroski. Ziajała głośno, była spięta a serce waliło jej jak młotem. I choć teoretycznie powinna już czuć się bezpieczna i chcieć jak najszybciej oddalić się od tego przerażającego ją miejsca nie miała najmniejszej ochoty by iść dalej.  Przez moment wyglądało nawet jakby chciała znowu wrócić do dolinki, jakby było tam coś, co jak magnes ją przyciągało. Jednak gospodarze czym prędzej zaczęli stamtąd odchodzić, żeby psina pobiegła za nimi i zapomniała o tak dziwnie przyciągająco działającym na nią dnie paryi.



   Tymczasem w pobliżu pojawiła się reszta psów i minąwszy Isię w szalonym pędzie sprawiła, że sunia dołączyła do swej psiej rodziny i zagłębiła się wraz z nią w las. Jednakże, kiedy po kilku minutach psiska przybiegły do gospodarzy, Isia znowu pozostała daleko w tyle i stojąc samotnie między drzewami wyglądała jak dziki piesek polarny, który nie ma nic wspólnego z oczekującymi ją kilkanaście metrów dalej opiekunami.


 - Co to się dzieje? Isia nam zwariowała czy co? Jeszcze nigdy się tak nie zachowywała! – przeraziła się znowu Zosia.
- Pewnie to zdarzenie w dolince było dla niej bardzo traumatyczne i sunia przeżywa to do tej pory – odrzekł Grzesiek spoglądając z troską na bielejącą w oddali sylwetkę samotnej Isi.


- Koniecznie trzeba nauczyć ją chodzenia na smyczy, bo jeśli takie sytuacje będą się powtarzać, to nie wiem, co zrobimy. Ja nie mam siły jej wciąż dźwigać! – szepnęła gospodyni do teraz czująca w mięśniach zmęczenie po niedawnym podnoszeniu ważącego około dwudziestu kilogramów psa.
- Ja też nie mam! Oboje przecież mamy problem z kręgosłupami. Dlatego między innymi zrezygnowaliśmy z hodowli kóz. Nie możemy podnosić Isi. Ona musi się przełamać i przyjść od nas. Poczekajmy na nią. Przecież jest ciepło i nigdzie nam się nie śpieszy – szepnął gospodarz i wystawił twarz ku słońcu, wyglądającemu teraz ciekawie zza koron buków.
- No tak, chyba nie ma innego wyjścia – westchnęła kobieta – A swoją drogą powinniśmy się zastanowić nad powodami tego nietypowego zachowania białej suni.  Może coś ją w tej paryi dzisiaj szczególnie zainteresowało albo przeraziło?
- Chyba tak! Bo przecież jesienią była tu z nami nie raz i zachowywała się zupełnie normalnie. Niczego się nie bała i biegła za nami wesoło tak, jak reszta psów. Mamy zresztą z tego miejsca kilkanaście fajnych zdjęć, będących dowodem, że rzeczywiście tak było – szepnął mężczyzna przypomniawszy sobie znowu o aparacie fotograficznym i wykonując serię zimowych ujęć pogrążonej w zimowym śnie doliny.
- A może w tej wielkiej dziurze na dole, wiesz tej przy potoku, tej,  do której zawsze właziły kozy coś jest? Może chowa się tam jakieś zwierzę i Isia wyczuła je swymi wrażliwymi zmysłami, podczas gdy reszta psów niczego nie zauważyła?- rozmyślała gospodyni.
- A ja sądzę, że raczej coś tam niedawno było i zostawiło po sobie intensywny zapach. Może mieszkał tam jakiś lis albo zając? – zastanawiał się gospodarz – Bo dzik chyba by się tam nie zmieścił? Zresztą dziki żyją w gromadzie. Oddalają się od stada tylko, gdy są chore albo postrzelone…
- Wiesz co? Pójdę zajrzeć do tej dziury!- postanowiła ni z tego ni z owego Zosia i nie czekając na odpowiedź męża zaczęła z powrotem zbiegać w dół opuszczonej dopiero co dolinki…



czwartek, 16 lutego 2017

Okiem pajęczycy – „Isia”, cz.1





   Wróżka przedwiośnia Izolda przez pierwszą połowę lutego zdecydować się jakoś nie mogła by wejść na podkarpackie tereny od kilku miesięcy skute lodem i zmrożonym, twardym niby kamień śniegiem. Co podeszła bliżej, to znowu się cofała, albowiem trzy pogórzańskie siostry: wichrzyca, śnieżyca i dujawica robiły wszystko, aby ją do szybszego marszu zniechęcić.  Jednakże w drugiej połowie miesiąca Izolda szepnęła sama do siebie, że raz kozie śmierć i ruszyła odważnie przed siebie.



- Koniec tej zimowej gnuśności i lękliwości! Najwyżej jak mi będzie bardzo zimno to schowam się w ostojach dzików oraz saren. Do ich ciepłych boków przytulę i jakoś do sposobniejszego dla mnie czasu dotrzymam – postanowiła i otuliwszy się dokładnie seledynowym szalem, we włosy złapawszy czułe promienie słońca, nucąc pogodną piosenkę wyruszyła na spotkanie nowej przygody.

   Ja, pajęczyca Adela Hildegarda odbierałam głosy natury każdym włoseczkiem na mych zgrabnych odnóżach a śpiew Izoldy rozbrzmiewał w mych uszach najsłodszymi tonami, pełnymi wspaniałych obietnic i cudownych niespodzianek.
   Mieszkańcy wiejskiego gospodarstwa, w którym mieszkałam także tę melodię usłyszeli, sercem spragnionym odmiany zimowej aury poczuli. Po porannym obrządku, nieco krótszym niż zazwyczaj, bo bez krzątania się w opustoszałych, kozich boksach gospodyni wróciła do domu i oznajmiła gospodarzowi, że koniecznie powinni wybrać się na przedwiosenny spacer do lasu.

- Jest tak pięknie, słonecznie i energetycznie! Coś magicznego wisi w powietrzu. Mam wrażenie, że zaraz zaczną kwitnąć pierwiosnki, podbiały, zawilce i żywce. Oczywiście wiem, że to jeszcze za wcześnie, ale po prostu coś mnie gna na powitanie przedwiośnia! Nasze psy też szaleją w ogrodzie. Patrzą na mnie tak wymownie, tak prosząco, że po prostu trzeba im ulec – przekonywała z młodzieńczym błyskiem w oku kończącego poranną kawę gospodarza.



   Grześ wyjrzał przez okno i aż musiał oczy przesłonić dłonią, tak mocno raziło go lutowe słońce. Przy budynku gospodarczym szczeniaki – biała Isia i beżowo-czarna Ipcia mocowały się ze sobą w radosnych zapasach.  Zwłaszcza Isia uwielbiała tę formę zabaw. Ze względu na swoją ślepotę szczególnie mocno łaknęła kontaktu fizycznego, dającego jej poczucie pewności, stałości i szczęścia. W takich wzajemnych tarmoszeniach widać było między siostrami bliskość, zaufanie i wyczucie tego, na co mogą sobie obie pozwolić. Nigdy nie zrobiły sobie krzywdy a ich ostre, wyszczerzone zębiska tylko wyglądały na bardzo groźne. 



- O ileż nudniejsze i mniej intensywne byłoby ich życie w pojedynkę -  pomyślałam popatrując na rozbrykane siostrzyczki spoza ramienia gospodarza. Lubiłam przyglądać się psim zabawom a od przygody z zagubioną w śniegu rękawiczką i cudownym jej odnalezieniem przez Uzię, tę właśnie sukę obdarzałam największą sympatią. Rozejrzałam się po podwórku i zauważyłam, iż moja ulubienica wygrzewała się na plamie słonecznej obok domu a Acuś siedząc na budzie popatrywał tęsknie w dal. Tak, z całą pewnością marzył o przestrzeni, o nieskończenie wolnym, długim biegu przez pola i wzgórza.



Gospodarz przeciągnął się leniwie a potem przygarnąwszy serdecznie żonę oznajmił:

- Wprawdzie nie bardzo mi się chce gdzieś chodzić, ale skoro trzeba to trzeba! Muszę pójść z wami, bo na pewno wszystkie leśne zwierzęta też poczuły ten wiosenny zew a spotkanie z pobudzonymi agresywnie dzikami nie byłoby dla was bezpieczne. Muszę cię obronić w razie czego, mój ty Piotrusiu Panie! – uśmiechnął się do Zosi i zmierzwił czule jej krótkie, obcięte niedawno po męsku włosięta.

- Ciekawa jestem, jak byś nas obronił? Scyzorykiem ani patykiem wiele byś nie zdziałał. Uciekalibyśmy aż by się kurzyło i tylko patrzylibyśmy, gdzie jakie drzewo, co by na nie wleźć! – chichotała gospodyni sprawdzając, czy ma naładowane w aparacie fotograficznym baterie.  Zosia niemal na każdy spacer zabierała swój aparat tak samo jak i Grześ uwielbiając tę formę uwieczniania codzienności i wyłuskiwania z niej ulotnych, niepowtarzalnych momentów. Po powrocie ze swoich fotograficznych łowów zawsze z ciekawością oglądali  zdjęcia, porównywali i ze sobą, jednymi zachwycali a inne usuwali jako nieudane a na końcu umieszczali pozostałe w obszernym, komputerowym archiwum.

   Niebawem gospodarze zaczęli się ubierać najwyraźniej szykując się do zamierzonego spaceru.

- A co ze mną?! Dostatecznie już odpoczęłam po poprzedniej wyprawie. Moje gardło wyleczone sokiem z czarnego bzu i miodem jest w niezłej kondycji a ma pajęcza dusza wprost rwie się do słońca i jakowejś nowej przygody. Nie ma się co zastanawiać!  Idę! – sapnęłam i wlazłszy Grzesiowi do znajomej dziury w kapturze gotowa byłam, aby z mymi gospodarzami wyruszyć w ten ciepły, lutowy poranek do przedwiosennego lasu.



   Na widok ubranych do drogi gospodarzy w psy jakby piorun strzelił! Obskoczyły ich ze wszystkich stron, obleciały w radosnych tańcach i entuzjastycznych poszczekiwaniach. Mało nóg nie połamały skacząc na oblodzonym podwórku.  A kiedy Grzesiek otworzył boczną bramę wypadły na graniczącą z ogrodem łąkę niby torpedy i pobiegły przed siebie na złamanie karku.


   Z podziwem i zdumieniem obserwowałam wspaniale radzącą sobie w otwartej przestrzeni Isię. Ta niewidoma, siedmiomiesięczna psinka znakomicie nauczyła się jak omijać przeszkody, jak wybierać kierunek biegu by do niczego nie dobić, jak dotrzymywać kroku swej siostrze Ipci, jak znajdywać ją oraz pozostałe psy na śnieżnych połaciach okolicznych pól. Na pewno pomagał jej w tym zmysł węchu oraz słuchu, ale też powiew wiatru zostawiany w pędzie przez jej pobratymców, ich ciepło i głębokie ślady na śniegu. Kierowała się też w tym biegu jakimś szóstym zmysłem, który podpowiadał jej, gdzie należy skręcić, jaką dziurę ominąć, do jakich miejsc się nie zbliżać. Znała dobrze okoliczny teren i na pewno na pamięć nauczyła się już jego topografii. Ktoś patrzący z boku mógłby nawet nie zauważyć jej ślepoty, tak zwyczajnie i swobodnie zachowywała się na spacerze. Czasem tylko, gdy reszta jej rodziny rozbiegła się po okolicznych chaszczach albo pognała do paryi Isia zatrzymywała się i podnosząc do góry pysk wwąchiwała w przestrzeń, chcąc wyłapać w niej jakieś znajome dźwięki i zapachy. Z doświadczenia wiedziała, że wśród gęstwiny leśnej łatwo można się zagubić, zaplątać i stracić orientację. Natomiast stoki wzgórz budziły w niej jakiś pierwotny lęk, związany z tym, że nie wiadomo było, gdzie można tam bezpiecznie postawić łapy, aby nie napotkać niezrozumiałej pustki, żeby nie polecieć w dół na łeb na szyję. Isia potrafiła być bardzo ostrożna i nie pchała się tam, gdzie nie czuła się pewnie. Wolała wtedy pozostanie na leśnej drodze oraz dającą oparcie bliskość swych gospodarzy.  Przystanąwszy odwracała głowę w stronę kroczących z tyłu ludzi i czekała na znajomy sygnał z ich strony.
- Isia, Isia! – wołała wtedy do niej Zosia pieszczotliwym, serdecznym głosem a niewidoma suczka natychmiast rozpromieniała się w szczęśliwym, psim uśmiechu. Podnosiła wysoko do góry ogon i machając nim wesoło znowu biegła przed siebie w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa i pogody ducha.




- Może pójdziemy dzisiaj na przełaj przez pole sąsiada do świerkowego lasu? Od jesieni tam nie byliśmy! – zaproponował Grześ ostrożnie stawiając kroki w głębokich, zmrożonych koleinach pozostawionych na drodze przez jakiś traktor czy też quada.
- Dobrze! Polem na pewno będzie się nam lepiej szło niż tą pełną dziur drogą! A i psy będą miały gdzie się wyszaleć i może uda się im zrobić jakieś fajne zdjęcia! – zgodziła się Zosia i nawołując porozbiegane po krzakach psiska ruszyła na okrytą zmrożonym śniegiem dziewiczą połać łąki.   



   Oczywiście nigdzie nie było widać ani śladu wiosny. Żaden pączek, kwiatek czy trawka nie miały jeszcze siły ani odwagi, aby wydostać się spod śniegu. Jednak jakiś ptak ukryty w koronach sosen wydawał z siebie wyraziste, pełne żaru nawoływania. A jakiś inny, schowany w brzezinie odpowiadał mu niemniej entuzjastycznie. Słońce świeciło i grzało tak mocno, że gospodarze rozpięli nieco kurtki i podciągnęli do góry czapki, chcąc nieco ochłodzić spocone czoła. Powietrze pachniało czystością i miodową słodyczą budzących się w drzewach soków. I choć śnieg skrzypiał pod stopami a nagie, srebrzyste gałęzie mijanych buków zdawały się być pogrążone w głębokim, zimowym śnie, to jednak wyczuwało się w przyrodzie delikatną zmianę. Kątem oka spostrzegłam tańczącą wśród młodych buków Izoldę, radosną wróżkę przedwiośnia. Jej seledynowy szal powiewał na wietrze i migotał szmaragdowo sprawiając wrażenie, jakby młode listeczki zdecydowały się już pokazać swą świeżą urodę. Izolda nuciła ożywczym, turkusowym głosem i tkliwie gładziła każde drzewo, każdy mijany krzak. Uśmiechnęłam się do niej porozumiewawczo a ona odwzajemniła mój uśmiech a potem pobiegła dalej i wkrótce zniknęła mi z oczu. Jej tropem ruszyły zaciekawione psy. Isia wolała pozostać w pobliżu gospodarzy i jak zwykle biegła przed siebie podnosząc wysoko nóżki i wywąchując w okoliczne wonie.





   Jak tylko przeszliśmy świerkowy las droga zaczęła łagodnie prowadzić w dół.  Zbliżaliśmy się do malowniczej paryi, którą Zosia z Grzesiem darzyli dużym sentymentem ze względu na porastające jej stoki prawdziwki-olbrzymy zbierane tutaj przez nich każdej jesieni. Gospodarze pogrążyli się w rozmowie o swych wspaniałych grzybobraniach i schodząc ostrożnie łagodnym zboczem zagwizdali na psiny węszące za czymś na szczycie wzgórza. Chwilę potem Uzia, Acuś i Ipcia przybiegły na wezwanie a następnie skacząc niby górskie kozice w try miga znalazły się na dnie doliny. Tylko Isia zaczęła się dziwnie ociągać i bez uprzedniej swobody powolutku schodzić w dół, zatrzymując się co krok i podkulając pod siebie tak zwykle radosny pióropusz ogona. 


   Na samym dole leżały dwa wywrócone przez zimową wichurę grube pnie sosen. Prawdopodobnie spoczywały tu od dawna, gdyż pokryte były kilkucentymetrową warstwą śniegu, na której widniało tylko odcisków sarnich kopytek. Musiały tędy przebiec, aby dostać się do położonego po drugiej strony doliny gęstego, liściastego lasu, gdzie pewnie miały swoje ostoje. Obok pni dostrzec też można było ogromne ślady racic dzików i na ich widok dobry humor moich gospodarzy nieco zrzedł.



- Ech, to na pewno nic takiego! – orzekł w końcu Grześ przekraczając zwalone pnie.
- Te dzicze ślady wyglądają na bardzo stare! Nie ma co się bać! – dodał i wyciągnął dłoń ku żonie pomagając jej dostać się na drugą stronę.
- Isia, Isiu kochana! No chodź, chodź malutka! – zawołała Zosia dostrzegłszy , że biała psinka napotkawszy przed sobą przeszkodę kręci się bezradnie w kółko i bez powodzenia próbuje jakoś obejść tamujące jej przejście pnie.
- Chodźmy wyżej! Jak się trochę oddalimy to Isia na pewno za nami poleci! – zaproponował gospodarz i ruszył przed siebie a wraz z nim trójka rozbrykanych radośnie psów.

    Jednak Isia nie reagowała na wołania Zosi. Zdezorientowana i przelękniona stała za powaloną sosną i drżała nie wiedząc co ze sobą począć. W końcu położyła się zrezygnowana czekając chyba na jakieś zmiłowanie…