wtorek, 31 stycznia 2017

Okiem pajęczycy - „Zima”, cz.9 - ostatnia!





   Na powitanie wędrowców wyskoczyły od razu Isia i Ipcia. Szalały przy bramie doczekać się już nie mogąc powrotu Zosi i Grzesia oraz Uzi z Acusiem. A ponieważ wagą i wielkością niewiele już swym rodzicom ustępowały, to i nie dziwota, iż skoczywszy na strudzonych, słabych niczym zgrzybiali staruszkowie gospodarzy przewróciły ich na wstępie i korzystając z okazji dokładnie wylizały twarze swych bezbronnych opiekunów. Och, jak ciężko im było z tej pozycji horyzontalnej się wykaraskać i nie zostać ponownie w śnieg powalonym. Gospodarze na zmianę śmiejąc się i prosząc o zmiłowanie opędzić się nie mogli od tak entuzjastycznie witających ich, półrocznych szczeniaków. Wreszcie zostawiwszy na ziemi plecaki i torby, pomagając sobie wzajemnie stanęli na drżących ze zmęczenia nogach i popatrzyli na swe gospodarstwo. Nic się w nim na pierwszy rzut oka przez te kilka godzin ich nieobecności nie zmieniło. Jednakże gdy tylko weszli do drewutni, w której Ipcia z Isią zwykły sypiać na stojącej tam od lat wygodnej kanapie ich oczom ukazał się następujący, mrożący krew w żyłach widok. Kompletnie rozszarpane leżysko przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Psiaki nudząc się widać podczas tego czasu, gdy nikogo w domu nie było a może z rozpaczy i złości zniszczyły kompletnie stareńką, lecz jakże przydatną dotąd kanapę. Rozwlekły na wszystkie strony podszycia i gąbki, na światło dzienne wystawiając sprężyniasty szkielet wersalki. Dzieło destrukcji wykonane było z ogromnym staraniem i zapałem!

- Podcięły gałąź, na której siedzą! – jęknęła na poły rozśmieszona na poły zrozpaczona gospodyni, przemyślając już, na czym psiaki teraz spać będą, skoro kanapa do niczego już się nie nadaje. Isia z Ipcią ze względu na to, że czasami nadal zdarzało im się zsikać w domu sypiały w koziarni. Tam mogły nocą robić, co chciały a było im w tym pomieszczeniu o wiele cieplej, niż gdyby miały nocować w budach.
- Wypcha się ją na razie sianem, przykryje starym kocem i może jakoś do wiosny wytrzyma. Potem jej drewniane części spalimy a resztę w czarnych workach wywalimy. Dobrze, że śmieciarze przyjeżdżają co miesiąc. Do wiosny już niedaleko! A wiosną maluchy będą mogły już sypiać w budzie razem z rodzicami! Albo nawet zbuduję dla nich nową budę, jakby Uzia z Acusiem wpuszczać ich nie chciały! – pocieszył ją gospodarz, pieszcząc nieustannie cieszące się do niego niczego nieświadome destruktory!


   Gospodarze westchnęli i zajrzawszy jeszcze do spokojnie przeżuwających siano kóz oraz do rozgdakanych na ich widok kur do domu nareszcie się skierowali wlokąc za sobą przeraźliwie ciężkie plecaki oraz torby. Opędzać się przy tym musieli od wielce zaciekawionych ich zawartością szczeniaków oraz zazdrosnych o uwagę opiekunów dorosłych psisk.

   I oto nareszcie byliśmy w domu. Uzia z Acusiem od razu rzuciły się do wiadra z wodą i chyba wypiły z połowę, tak były po tej wielogodzinnej wędrówce spragnione. Maluchy natychmiast poszły w ich ślady, bowiem pozostawiona specjalnie dla nich w uchylonej drewutni woda zdążyła pokryć się grubą warstwą lodu. Dziesięciostopniowy mróz panujący w owym dniu na Pogórzu ubierał drzewa i pola w prześliczny płaszczyk szadzi, jednak zimno było przejmujące. Takoż i w domu lodowatym chłodem zawiało, co gospodarze poczuli ledwo wyswobodzili się ze swych wierzchnich okryć. Na moje szczęście Grzesiek porzucił swoją kurtkę na krześle kuchennym, z czego skwapliwie korzystając szybciutko wydostałam się z kaptura i przelazłszy sobie tylko znanymi pajęczymi ścieżkami usadowiłam się w kryjówce między szafkami. Miałam tam schowaną na czarną godzinę wielką, tłustą muchę, która przedwcześnie kilka dni temu obudziwszy się z zimowego snu od razu w moje sidła wpadła. Jakże byłam szczęśliwa mogąc się nareszcie posilić i zagłuszyć dotkliwe burczenie w pustym brzuszku. Schrupawszy ze smakiem pysznego owada zajęłam się swoją toaletą oraz obserwacją poczynań mieszkańców tego domu.
   Gospodarz pojękując na drżących ze zmęczenia nogach powlókł się do kotłowni i najszybciej jak się dało rozpalił w piecu. Potem wrócił do kuchni i w poszukiwaniu czegoś nadającego się do picia chwycił po prostu za czajnik i przechyliwszy ku ustom jego dzióbek głośno łykając wychylił całą zawartość.
- Zaraz zrobię nam herbaty! – stęknęła gospodyni, która przysiadłszy na chwilę na kanapie w pokoju obok usiłowała się podnieść a nic a nic się jej to nie udawało. Słaba była biedulka bardzo a na dodatek strudzone wyprawą Uzia z Acusiem układając się na dywanie przyległy jej stopy i teraz starała się na tyle ostrożnie wstać by nie obudzić kochanych niebożąt śpiących snem sprawiedliwych.

- Grzesiu! Chodź mi tu pomóż, bo taka jakaś zrobiłam się ciężka, jakbym tonę ważyła! – poprosiła wyciągając do gospodarza dłonie.  Ten podszedł do żony chwiejnym krokiem i pochyliwszy się nad nią szepnął by mocno objęła go za szyję a potem pomógł jej powstać i przekroczyć nieprzytomne psiska. 


   Tymczasem szczeniaki nic sobie ze zmęczenia gospodarzy nie robiąc namolnie domagały się ukrytych w plecakach smakołyków. Wsadzały ciekawskie pyski w czeluści toreb i popiskiwały popatrując na Zosię i oblizując się łakomie. Ta wyjęła na stół reklamówki z kurzymi korpusami i pomagając sobie nożem rozszarpała i pocięła kilka z nich na części a potem napełniła nimi psie miski.  Słysząc smakowite chrupanie kości, jeszcze przed momentem padnięte dorosłe psiska powstały jakby je prąd kopnął i dołączyły do uczty. Także śpiące dotąd na fotelach koty rozmiałczały się pożądliwie i choć nie było ich zwyczajem posilanie się w środku dnia tym razem także zapragnęły mieć udział w uczcie. To gromadne, wielkie żarcie trwało dobrych kilkadziesiąt minut. W tym czasie zwierzaki pochłonęły około pięć kilo korpusów oraz kilogram surowej wątroby. To wszystko przegryzły jeszcze chrupiącą, suchą karmą. Następnie znowu wypiły wiadro wody a wreszcie najedzone jak bąki pokładły się gdzie bądź i zapadły w głęboki, długi sen. Także kociska powróciły na swe ciepłe fotele i zwinąwszy się w kłębki zamruczały sennie…

   Gospodyni ostatkiem sił drepcząc po kuchni popakowała w worki resztę zakupionych zapasów, pochowała je do zamrażarki i stwierdziła, że teraz nareszcie może zająć się przyrządzaniem czegoś do jedzenia dla siebie i drzemiącego od jakiegoś czasu w fotelu męża. Zanim jednak zabrała się za rozpalanie pod kuchennym piecem wzięła zielony koc i troskliwie okryła Grzesia.

- Śpij, śpij mój ty biedaku zdrożony! Ojej! Aleś sobie twarz sadzami upaprał! – szepnęła delikatnie całując małżonka w czubek poczerniałego nosa a potem wycofała się na paluszkach nie chcąc budzić gospodarza i pochrapujących u jego stóp czterech, wielkich psów. Następnie wzdychając ciężko przysiadła przy stole kuchennym i oparłszy na ramionach głowę przymknęła oczy od razu zapadając w drzemkę.
- Tylko na moment, tylko na chwilkę. Dom się przecież nie zawali, jeśli i ja troszkę odsapnę…- wymamrotała jeszcze a potem o całym świecie zapomniawszy ufnie odpłynęła w obcięcia Morfeusza.

   I ja poczułam się wówczas jakby ktoś rozpylił w domu gaz usypiający. A choć słońce stało jeszcze wysoko na niebie ukokosiłam się wygodnie w swej kryjówce, otuliłam miękką kołderką pajęczyn i zamknąwszy znużone oczęta momentalnie zapadłam w mocny, serdeczny sen. Śniły mi się jakieś długie wędrówki po śniegu, twarze napotkanych podczas drogi ludzi, śmiech gospodyni zadowolonej z sanny, wesołe pyski biegnących za saniami psów... 

   Całe domostwo pogrążyło się w błogim śnie rozgrzane ciepłem ludzkim i buzującym w piecu ogniem.  Komin raźno buchał pachnącym jesionowym i śliwkowym drewnem dymem, roznosząc jego przyjemną woń po całej okolicy. A za oknem trzy pogórzańskie siostry: wichrzyca, śnieżyca i dujawica, wzbijając w górę tumany śniegu oraz strząsając szadź z krzewów wyprawiały szalone swe tańce i śpiewały o dalekich polach, lasach i wzgórzach w zimowej baśni zaklętych. Ale nikt ich pieśni nie słyszał. No, może tylko wróżka przedwiośnia nieśmiałym krokiem zza mórz podążająca w stronę spowitego mleczną mgłą, mroźnego Pogórza…

   Serdecznie dziękuję wszystkim czytelnikom za dotrwanie do końca tej opowieści. Teraz pajęczyca trochę odpocznie a w lutym, kto wie, kto wie...? Może posnuje się jakaś następna nić...?

niedziela, 29 stycznia 2017

Okiem pajęczycy – „Zima”, cz.8





- Z nieba żeście nam spadli! – sapnął uradowany gospodarz i ściągnąwszy rękawicę podał na przywitanie dłoń obu mężczyznom. A potem, jak to na wsi powszechnym było zwyczajem, poczęstował tamtych papierosami. W tym czasie odpięci ze smyczy Uzia z Acusiem uspokoili się nareszcie i obchodząc rumaki dookoła z ciekawością obwąchiwali leżące na drodze końskie łajno. Gospodyni natomiast z ogromną ulgą zdjęła ze zmaltretowanych pleców swój bagaż i oparłszy się o sanie, chroniąc się przed ostrymi promieniami słońca otarła spocone czoło i przysłoniła dłonią oczy spoglądając w stronę powożących tym bajecznym pojazdem tubylców.
- A gdzie to się Kazik wybierasz tymi pięknymi saniami? – zagaił znajomego Grześ po chwili milczącego pykania papierosa.
- Ano! Jedziem zobaczyć jak tam nasz las po ostatniej zawiei wygląda. Wiecie, to tam za drugim zakrętem. Zobaczym, co się złamało, co trza wyciąć i uprzątnąć – odrzekł zwany Kazikiem gruby woźnica.
- Pewnikiem sporo sosenek powaliło. A pogoda dobra, to wzielim i się wybralim! – dodał dziarski czterdziestolatek zasiadający na koźle obok Kazika.
- To, co? Jedzieta z nami czy nie jedzieta? – ponowił pytanie Kazik uśmiechając się od ucha do ucha.
- Pewnie, że jedziemy! – pospieszyła z zapewnieniem  gospodyni.
- Gdzież byśmy przegapili taką okazje? Tylko, czy psy za nami polecą?
- Co mają nie polecieć? Toż to bajka! - zaśmiał się woźnica – Ja też kiedyś miałem dwa psy, to zawsze chętnie za wozem albo traktorem biegały. Potem, jak już ze starości sił nie miały biegać, to przy budzie zostawały i wyły za mną z wielkiej tęsknicy. Takich psów, to ja już mieć nie będę… Szkoda, szkoda wielka! – westchnął i zamyślił się głęboko a jego oczy przepełniał taki żal, że aż ten drugi mężczyzna musiał go mocno po plecach trzepnąć żeby oprzytomniał.
- A co się stało z tymi psami? – zapytała nieśmiało Zosia a Grześ, pewnie bojąc się jakiej drastycznej odpowiedzi, chrząknął znacząco i chcąc odwrócić uwagę od jej pytania końmi zaczął się zachwycać.
- Ze starości mi padły, niebożęta. Ale swoich lat spokojnie dożyły i do końca wiernie służyły, gospodarki pilnując i nikogo obcego za płot nie wpuszczając, lisy i jastrzębie odpędzając i z dzikami nie raz przeprawy mając. Za to codziennie dostały dobre żarcie do miski a i kości ze świniobicia zawsze się dla nich znalazły  – wytłumaczył Kazik a potem wyciągnąwszy ramiona wziął od gospodarzy bagaże i pomógł im wsiąść a następnie jakoś się w prostych, chłopskich saniach ulokować!
- My też dźwigamy właśnie jedzenie dla naszych psów! – oznajmiła Zosia sadowiąc się wygodnie na jakichś starych szmatach wyściełających sanie.
- I dlatego panowie nam z nieba spadli, bo już ledwo z tymi ciężarami idziemy! A tu tyle jeszcze drogi przed nami – zawołała a Grzesiek usiadłszy obok niej zacmokał na psy, żeby nigdzie na boki nie odbiegały.

   I pojechaliśmy! Ju hu! Ju hu! Jak pięknie było tak mknąć! Dzwonki zawieszone u sań dzwoniły, końskie kopyta stukały, mijane krzewy i drzewa umykały coraz szybciej, mróz szczypał w policzki. Za nami biegły radośnie nareszcie wolne od uwięzi psiska a gospodyni przymykała oczy z zadowolenia i szeptała do męża, że czuje się prawie jak Kmicicowa Oleńka, tylko jej takiej szuby wspaniałej brakuje oraz słodkich pocałunków. Na to Grzesiek odrzekł, że on by nawet i mógł zostać Kmicicem, tylko żeby mu nikt potem boczków nie przypiekał. O czym on mówił? Nie miałam pojęcia. Ale Zosia widać rozumiała, bo chichotała radośnie a oczy błyszczały jej tak mocno, że Grzesiek porzuciwszy wszelkie konwenanse ucałował ją serdecznie, co gospodyni odebrała z wielkim zadowoleniem i bez krępacji oddała mu pocałunek. Widziałam to wszystko i słyszałam znowu bezpiecznie ulokowana w kapturze Grzesia, ponieważ korzystając z okazji wylazłam z jego kieszeni i przemaszerowałam do znajomej kryjówki tak szybko, jak tylko się dało. Jadąc tak minęliśmy w pewnym momencie zjazd wiodący do domu Wojciecha, ale gospodarze tak widać przejażdżką byli zauroczeni, że nawet nań uwagi nie zwrócili, zapomniawszy o tym, że w drodze powrotnej wstąpić tam obiecali. I wcale się im nie dziwię! Gdzieżby się nieborakom chciało przerywać taką podwózkę, kiedy piękniejszej i sposobniejszej w życiu nie mieli!

   Niestety, nasza wesoła przejażdżka skończyła się równie szybko jak zaczęła. Oto dojechaliśmy do lasu Kazika, gdzie ten zatrzymał swój wspaniały pojazd i raźno zeskoczył z kozła.
- Tu musim rozstać się! – oznajmił, wtykając za pazuchę małą siekierkę.
- Póki światło dobre jest przejrzym ze szwagrem naszą dziedzinę! A wy już tylko ze dwie stajania do siebie macie, to jakoś przecie dojdziecie! – dodał zdejmując z sań bagaże gospodarzy a potem im samym pomagając zleźć.
- To my bardzo panom za podwiezienie dziękujemy! I do nas zapraszamy, jakbyście byli kiedy w pobliżu. Zajdźcie, u nas skromnie, ale serdecznie! – zawołała sztucznie dziarskim głosem Zosia, bowiem usiłowała się właśnie samodzielnie jakoś z sań wykaraskać a widać było, że rozleniwiona miłą jazdą  i obolała po wędrówce zupełnie siły straciła. Całkiem się więc mocy owego Kazika powierzyła i zawstydziła, gdy tamten uniósł ją niczym piórko i na ziemi postawił. Takoż jej mąż pojękiwał cicho gramoląc się niezdarnie i bardziej zlatując niż zeskakując z pojazdu na ziemię wyciągnął na pożegnanie dłoń ku życzliwym woźnicom. Potem wędrowcy z wielkim trudem dźwignęli swoje plecaki oraz torby i postękując ruszyli w swoją stronę. Przed nimi biegły wiernie Uzia i Acuś nadal ciesząc się wyprawą i beztrosko ryjąc nosami w głębokim, sypkim śniegu.
- A psiska to ładne macie! Drugich takich w całej okolicy nie ma! – zawołał jeszcze za nimi Kazik i razem ze szwagrem zniknął między rozłożystymi świerkami.

- A ile właściwie metrów liczą sobie te sławetne staje? Bo mnie się zdaje, że jeszcze ze dwa kilometry przed nami – wychrypiała kilka lasków dalej gospodyni, rozluźniając szalik i przerywając nareszcie panujące między nimi, pełne znękania zmęczenie.
- Pewnie i tyle będzie – odrzekł z westchnieniem mimo panującej dookoła zimnicy spływający potem gospodarz i znowu zapalił papierosa, jakby mu ten dym w jakiś cudowny sposób sił mógł dodać. Znienawidzony plecak oparł o pień buka i rozglądając się dookoła wzdychał smętnie:
- Ach! I pomyśleć, że latem śmigam w te okolice bez żadnego problemu. O, tam, wśród modrzewi zawsze najładniejsze maślaki zbieram. A dalej, przy samej paryji to takie dorodne prawdziwki znajduję, że w try miga koszyk napełniam!
- No! A tam dalej najładniejsze wierzby rosną i na przedwiośniu wielkie bazie wypuszczają! Ależ kozy mają z nich zawsze radochę! A tam na polanie zawsze jest tyle niezapominajek i jaskrów! – jęknęła Zosia masując swoje obolałe ramiona i rozglądając się po monotonnie śnieżnej krainie, nie dającej w najbliższym czasie najmniejszych szans za odrodzenie zieleni. Zerkneła na psy, które najwidoczniej także odczuwały już zmęczenie, bo zwolniły swój bieg i bez uprzedniego entuzjazmu pokonywały kolejne wzniesienia.Uzia zatrzymywała się raz po raz, gdyż coś jej przeszkadzało w chodzeniu.



- Poczekajmy na naszą psinę, bo chyba śnieg lodowacieje jej między palcami i musi go sobie koniecznie wyjąć! - zawołała, widząc, iż Grzesiek  wysforował się na czoło pochodu i nie zwracając uwagi na maruderów za bardzo od reszty się oddalił.



- Zobaczysz Zosiu! Ani się obejrzymy a już wiosna będzie i jeszcze nie raz wspomnimy z uśmiechem naszą wyprawę!A pieski w letnie upały na pewno zatęsknią za obecnym zimnem – oparłszy się o pień przydrożnego buka spróbował pocieszyć ją gospodarz. A widząc, że żona nadal ma zbolałą minę zawołał:
- A wiesz ty co? Zdaje mi się, że słyszę już nasze koguty! Już nawet dostrzegam czubki grusz w ogrodzie. Może to fatamorgana, ale przecież jesteśmy już całkiem blisko!
- Bierzmy nasze bagaże i idźmy! Bój to jest nasz ostatni! Damy radę, drużyno pierścienia! – zagrzał do boju strudzoną małżonkę a potem nieomal upadając w głębokim śniegu zaczął brnąć przed siebie resztkami sił. Ona bardziej mocą woli niż udręczonego ciała szła jego śladem a każdy krok zdawał jej się ostatecznym, przekraczającym wszelką wytrzymałość wysileniem.

   Aż wreszcie za brzozowym zagajnikiem, za olszyną i grabiną, za potężnym bukowym lasem i za świerkowym młodniakiem, ujrzeli swój dom! Stał w oddali maleńki taki i samotny, w śniegowe i szadziowe pierzyny otulony, sadem śpiącym i polami drzemiącymi otoczony. Dom, kochany, upragniony, jedyny! Psy zwęszywszy znajomy zamach pobiegły naprzód bez trudu pokonując głębokie koleiny i zaspy. A gospodarze cudem jakimś odzyskawszy resztki energii podreptali przed siebie uśmiechając się przez łzy jak wędrowcy, co calutką ziemię dookoła obeszli i wreszcie do upragnionego raju się zbliżyli…


(Dokończenie tej zimowej opowieści w następnym odcinku!:-)

piątek, 27 stycznia 2017

Okiem pajęczycy – „Zima”, cz.7







   Czekanie na Zosię przeciągało się ponad miarę. Utrudzone psy pokładły się pokotem na poboczu drogi i z miejsca zasnęły. Ja, niestety, byłam albo zbyt wyspana albo zbyt zmarznięta by znowu oddać się w objęcia Morfeusza. Takoż i Grzesiek miał serdecznie dość tego lodowatego powietrza, które przenikało go mimo ciepłej kurtki i nasuniętego na głowę kaptura. Dreptał w miejscu i dreptał. Chuchał na zmarznięte dłonie i chuchał.
- Co się stało, że ta nasza pani tak długo nie przychodzi? – zagadywał raz po raz do psów i samego siebie.
- Może przewróciła się, gdy tak biegła i teraz leży tam biedula, wyglądając jakiejś pomocy a ja o niczym nie wiem?
- Szkoda, że nie wziąłem drugiego telefonu. Przydałby się teraz bardzo! – biadał i był już bardzo bliski decyzji by wziąć wszystkie leżące na śniegu manele i udać się na poszukiwanie zaginionej małżonki. Ledwo jednak powziął to postanowienie i stękając z ponadludzkiego wysilenia uniósł oba plecaki, gdy na widnokręgu ukazała się maleńka sylwetka wytęsknionej połowicy. Widać było, iż biegła ku niemu co sił. W dłoniach dzierżyła małą reklamówkę. Co i rusz nogi rozjeżdżały jej się na boki i dwa razy o mało co koziołka nie wywinęła. Wprawdzie w promieniach południowego słońca pokryta śniegiem szosa nie wygladała wcale na śliską, jednak ledwo utrzymująca równowagę kobieta przekonywała się, że złudne to było wrażenie .
- Jestem już, jestem! – zawołała zdyszana, gdy dotarła do oczekujących a Grzesiek z radości sam nie wiedział czy ma ją całować czy besztać za tę długą nieobecność.
- Kochanie! Pomóż mi ubrać plecak i ruszamy do domu a po drodze opowiem ci, czemu tak zamarudziłam! – sapnęła i opędzając się od żywiołowo witających ją psów dała siarczystego buziaka mężowi wyczekująco spoglądającego w jej rumiane oblicze.

- Wyobraź sobie, że spotkałam w sklepie Jadzię od Antoniego. Córka przywiozła ją na zakupy, bo Antoni w szpitalu od kilku dni leży! Jadzi zebrało się na zwierzenia i nie miałam serca jej przerywać. A jednocześnie wiedziałam, że stoisz tu, marzniesz i na pewno martwisz się o mnie. No, ale na szczęście jakoś się w końcu wyrwałam i mogę ci zreferować pokrótce, co i jak – zaczęła po chwili swą opowieść, gdy oddech nieco jej się uspokoił i zrównała się w marszu z Grzesiem.
- Czyżby Antoni doznał jakowegoś uszczerbku na zdrowiu podczas tego zdarzenia, gdy wpadł do rowu przed naszym domem? – zdumiał się Grzesiek.
- A skąd! Złego diabli nie biorą! On jeszcze wtedy, zaraz po powrocie do domu miał tyle siły by wciec się na żonę tak bardzo, że przeklinając najgorszym rynsztokowym słownictwem talerzem z zupą na podłogę rzucił, gdy mu obiad podała a potem spił się na umór i na dwa dni w ogóle przestał się do niej odzywać, jakby mu nie wiem, jaką krzywdę wielką zrobiła. A nigdy nie zgadniesz, o co był na nią tak zły! – zawiesiła głos gospodyni.
- Ja myślę, że takiemu furiatowi to nie trzeba żadnego pretekstu by się awanturować! – westchnął gospodarz – Przecież on od dawna bez powodu dręczy tę biedną kobietę!
- No, ale dobra! Co wymyślił tym razem?
- Wyobraź sobie, że nie spodobało mu się, jak ona serdecznie się z Tobą pożegnała, ściskając cię nazbyt wylewnie jak na jego gust! – parsknęła Zosia, wydając z siebie nieco histeryczny chichot.
- To, co? Czyżby Antoni był o mnie zazdrosny? – w niebotycznym zdumieniu wytrzeszczył oczy Grzesiek.
- To już zupełnie w głowie się nie mieści! Ten Antoni do reszty sfiksował. Przecież ta biedna Jadzia mogłaby być moją matką! – zaśmiał się a ja przypomniawszy sobie przygarbioną ze starości sylwetkę owej Jadzi oraz jej pomarszczoną niczym zimowe jabłuszko, schorowaną twarz, w duchu przyznałam mu rację.
- No, niestety! Tak mu się ubzdurało, że kobiecina się w tobie na zabój zadurzyła. Ale jak to ty mówisz, spotkała go kara boska na bieżąco, bo dwa dni potem dostał tak takiego silnego ataku zapalenia woreczka żółciowego, że zabrało go pogotowie i dotąd w szpitalu leży – odparła Zosia z ciężkim westchnieniem.
- Ale wiesz, to dla niej lepiej! Przynajmniej ma teraz trochę spokoju w domu i córka mogła ją nareszcie odwiedzić, bo ten wariat przecież się jej wyrzekł i zabronił pojawiania się w gnieździe rodzinnym – dodała.
- A Jadzia to naprawdę złoty człowiek. Wyobraź sobie, że ona co drugi dzień wsiada w autobus i jedzie te czterdzieści kilometrów do szpitala żeby odwiedzić tego swojego ancymona! Kompoty mu zawozi i pieluchy. Ciuchy do prania zabiera. Siedzi przy nim wiernie, wysłuchuje jego marudzenia i narzekania na lekarzy, pielęgniarki oraz całą resztę świata. Na siebie zresztą też, bo nawet tam ten człowiek się na niej wyżywa. Gada jej, że się całkiem zapuściła, roztyła i o gospodarstwo za mało dba, że wstyd mu tylko przed światem robi, że im starsza tym durniejsza i takie tam inne okropieństwa…
 - A tymczasem z jej sercem coraz gorzej. Arytmia się nasila. I z chodzeniem ma problem. Wiesz, już drugi staw biodrowy odmawia jej posłuszeństwa. A znerwicowana jest przy tym tak mocno, że opowiadając mi o swoich przejściach płakała i cała się trzęsła. Boję się o nią, naprawdę się boję… – szepnęła gospodyni odwracając głowę by mąż nie dojrzał zbierających się w jej oczach łez.
- Mogłaby przecież przeprowadzić się do tej córki do miasta – odparł gospodarz – Za jakie grzechy ona tak cierpi i znosi to wszystko? W mieście miałaby przecież o wiele lżejszy żywot!
- No tak! Tak samo i ja jej powiedziałam. A ta córka to już wiele razy jej przenosiny do siebie proponowała, a Jadzia wciąż ma jeden argument, że skoro mu ślubowała, to już przy nim do śmierci pozostanie a poza tym przecież on by sobie bez niej nie poradził… Wiesz, ona jest bardzo wierząca. Ta wiara to jedyne, co dodaje jej sił. To busola i opoka a jednocześnie rodzaj nałożonych przez samą siebie kajdan. Ale nie mnie to oceniać… - zamyśliła się Zosia.
- No więc co mogłam począć? Wyściskałam tę naszą kochaną Jadziunię mocno i życzyłam, żeby jakim cudem w tym roku jej los się odmienił. Żeby nareszcie mogła odsapnąć, za swoje zdrowie się wziąć. Coś jeszcze z tego życia mieć. Ale sama nic a nic nie wierzę w spełnienie tych życzeń… - gospodyni głośno wysiąkała nos, poprawiła paski plecaka a potem kończąc już temat Jadzi zawołała nieco sztucznie dziarskim głosem:
- Powiem ci Grzesiu, że wolałabym  co dzień nosić przez dziesięć kilometrów taki ciężki plecak, niż choćby przez jeden dzień mieć za męża takiego Antoniego!
- To jednak nie jestem taki zły? A tak czasem narzekasz! – uśmiechnął się Grześ i cmoknął żonę w policzek.

   Potem przez jakiś czas moi gospodarze nic nie mówili, albowiem droga zaczęła prowadzić coraz mocniej w górę a im zmęczenie mocno już widać dawało się we znaki, bo co i rusz przystawali a te przystanki coraz dłuższe były. Tylko wyspane psy pełne niezmordowanej energii wciąż parły do przodu chcąc jak najszybciej dotrzeć do widocznej w oddali linii lasu. Pogoda na zimowy spacer zrobiła się wprost wspaniała. Słońce zupełnie rozgoniło chmury. Nawet najlżejszy wiaterek nie poruszał zmrożonymi gałązkami mijanych drzew i krzewów. Śnieg lśnił diamentowym błękitem a odcień nieba był tak jaskrawy, że aż nierzeczywisty. Jednak Zosia i Grześ nie mieli sił by się tym wszystkim zachwycać. Ich sylwetki były coraz bardziej przygarbione a kroki coraz powolniejsze. Bardzo było mi ich żal i zaczęłam obawiać się, ze jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie dotrzemy do domu…

- Chyba żeśmy przecenili swoje siły! – szepnął w końcu gospodarz po raz kolejny przystając i ciężko dysząc.
- Szkoda, żeśmy nie kupili choć butelki wody mineralnej, bo całkiem mi w gardle zaschło! – wychrypiał.
- Ale mamy mandarynki i batoniki czekoladowe! Przekąśmy małe co nieco! – zaproponowała Zosia
 – Koniecznie trzeba się jakoś wzmocnić, bo jak tak dalej pójdzie to padniemy tu przy drodze, jak jakie zmordowane szkapy, śnieg nas przysypie i na wiosnę znajdą nasze stwardniałe na lód ciała!
   I gdy łapczywie wysysali soczysty miąższ z owoców oraz smakowicie chrupali czekoladowe batony, częstując przy okazji psy herbatnikami nagle z pobliskiego, mijanego właśnie gospodarstwa wyjechały wspaniałe niczym z baśni o królowej Śniegu sanie. Uzia z Acusiem rozszczekały się okropnie a potem wystraszywszy się widać potężnych koni schowały się za gospodarzami i stamtąd nadal ujadały popatrując podejrzliwie na te wielkie, nic sobie z tego hałasu nierobiące zwierzęta.

- Idziecie w stronę lasu? Jak chcecie żeby was trochę podwieźć to pakujcie się na sanie! – zawołał dzierżący lejce gruby, rumiany gospodarz. A siedzący obok niego pomocnik zaśmiał się wesoło i zacmokał serdecznie na psy…



poniedziałek, 23 stycznia 2017

Okiem pajęczycy – „Zima”, cz.6





- Dzień dobry, Wojciechu! Ze sklepu wracasz?– zagadnęli wtem moi gospodarze do kogoś a ja, czym prędzej wychyliłam głowę z kieszeni Grzesia, by ujrzeć rzeczonego Wojciecha.
- Ano, ze sklepu! A naczekałem się tam z godzinę chyba, bo prądu od świtu nie było. Ludziska stali na tym mrozie i pomstowali, przytupywali, kawały dla rozrywki sobie opowiadali a Franek, ten pijaczek z Poręby to nawet butelczynę przyniósł i częstował znajomych, że to niby rozgrzać się koniecznie trzeba! – odrzekł kierowca czerwonego autka, które zatrzymało się tuż przy nas. Szczupluteńki, kompletnie łysy mężczyzna spoglądając spoza zaparowanych okularów uśmiechał się szeroko do Zosi i Grzesia.
- Ale otworzyli w końcu? – zawołała Zosia przekrzykując rozszczekane psy, trzymane teraz na smyczy a wyrywające się do każdego samochodu tak mocno, że gospodarze ledwo je mogli powściągnąć.
- No, na szczęście otworzyli! I aptekę też, bo nam z Eulalią leki się skończyły i marnie by już dzisiaj bez nich było!- odkrzyknął tamten i zapraszając gospodarzy by w drodze powrotnej z miasteczka koniecznie wstąpili do jego chałupy, ostrożnie odjechał kompletnie zaśnieżoną, asfaltową drogą ku położonemu tuż przy lesie domowi. 




   Wówczas wędrowcy nabrawszy widać nowej energii w mocno zmęczone już członki ruszyli przed siebie czym prędzej by dotrzeć do upragnionego centrum miasteczka, stanowiącego kilka małych sklepików spożywczych i przemysłowych, dwa markety dużych sieci handlowych, pocztę, aptekę, bibliotekę, zakład fryzjerski, bank, ośrodek zdrowia oraz urząd gminy. Rozglądałam się z ciekawością, bo choć wiosenną porą byłam tu raz z Grzesiem, to zimą wszystko wyglądało inaczej. Dobrze, że zdołałam się bezpiecznie ulokować w jego kieszeni, bowiem gdy zmarzły mu ręce skwapliwie skorzystał z rękawiczek.
   Objuczeni zakupami, odziani w puszyste berety albo czapki uszanki i grube płaszcze, opatuleni szalikami ludzie stali na przystanku autobusowym. Inni taszczyli na sankach butle z gazem albo worki z paszą dla zwierząt gospodarskich. Jeszcze inni dopełniali swe siatki wędrując od sklepiku do sklepiku a napotkawszy po drodze znajomych zatrzymywali się chętnie i wdawali w przyjazne pogawędki. Takoż i do moich gospodarzy raz po raz ktoś miło zagadywał, urodą ich psisk się zachwycając albo o zdrowie grzecznie dopytując. Jednakże opiekunowie Uzi i Acusia szybko kończyli te rozmowy, albowiem psiska tak entuzjastycznie rwały się ku każdemu napotkanemu, piszcząc przy tym i ujadając, że niewiele było słychać z tych pogaduszek. 
- No, to jaki mamy plan działania? – zapytał pogodnie Grześ, gdy już wybrał z dziwnej maszyny kilka kolorowych papierków a potem schowawszy je do sfatygowanego portfela zapalił ostatniego ze swych papierosów.
- Trzeba by oblecieć wszystkie sklepy i zobaczyć, co mają dla psów – odparła gospodyni, głaszcząc pyski swych ulubieńców.
- W końcu po to głównie tu przyszliśmy! Ja pójdę do delikatesów a ty poczekaj tu na skwerku z psami – dodała i poprawiwszy plecak zniknęła w głębi największego przy rynku sklepu.  Słysząc to rozsiadłam się wygodniej w kieszeni Grzesia i wystawiwszy twarz ku coraz mocniej świecącemu słońcu ogrzewałam się z rozkoszą.  Czynność tę przerwał mi dopiero powrót gospodyni, która stanęła właśnie przy nas z wypakowanym po brzegi plecakiem.

- Kupiłam dziesięciokilowy worek suchej karmy dla naszych pupili, kilka puszek pasztetu i trzy kilo kości. Więcej już nie zmieszczę! – sapnęła, poprawiając wrzynające się jej w ramiona paski plecaka.
- Teraz ja popilnuję psów a Ty leć z powrotem do sklepu, bo mają tam tanią wątrobę! Kup ile się da! Tylko przypilnuj żeby Ci ją dobrze zapakowali, żeby nie przeciekła i całego plecaka nie wyświniła! – zarządziła a Grzesiek powierzywszy jej obie smycze zniknął w głębi marketu. A ponieważ nadal tkwiłam w jego kieszeni toteż miałam wątpliwą przyjemność poznania wnętrza tego ogromnego przybytku.

   Uderzyła me nozdrza nieznośna kakofonia dźwięków i zapachów. Otaczały mnie rozmowy ludzkie, szelesty papierków i opakowań, nawoływania ekspedientek, że mandarynki się skończyły i trzeba donieść z zaplecza, muzyczka sącząca się nie wiadomo skąd, dzwonki telefonów komórkowych i szufladek kas elektronicznych. Aż w głowie mi się od tego zakręciło.  No i ta okropna mieszanka dziwnych woni napierała zewsząd. Czegóż tam nie było! Aromat świeżego chleba, ciasteczek, kiełbasy, proszków do prania, owoców cytrusowych, wonie obory i potu ludzkiego, piwa, perfum oraz miętowych gum do żucia. Zrobiło mi się od tego wszystkiego niedobrze.  Chciałam stamtąd jak najszybciej wyjść. Jednak Grzesiek zamiast skrócić do minimum czas przebywania w sklepie zaczął się przekomarzać z jego pracownicami, targować i po swojemu żartować. Jego koszyk był już po brzegi wyładowany a jemu wciąż nie było dosyć!

- Kończ waść, wstydu oszczędź! – zakrzyknęłam zdruzgotana, gdy kręcąc nosem na proponowany przez ekspedientkę kawał krwistego mięsa zażądał przyniesienia z zaplecza ładniejszego. A czas płynął i płynął. Mnie robiło się coraz bardziej nieswojo na żołądku i gorąco na ciele. Tymczasem gospodarzowi wcale się nie śpieszyło, chociaż za szybą wystawową delikatesów stała najwidoczniej zniecierpliwiona długim czekaniem Zosia i zaglądała do środka chcąc dojrzeć, czymże to zajmuje się jej niesubordynowany małżonek. Tuż obok pyski do szyby przystawiały psiska i aż tutaj słyszałam ich tęskne skomlenie! Na dodatek w tym momencie zbliżył się do nas jakiś zielony na twarzy, ziejący podłym tytoniem i wczorajszym alkoholem starszy mężczyzna i wdał się w dyskusję z mym gospodarzem.

- A panie, to pańskie psiska tam na polu? – zapytał tenże i wyszczerzywszy się w szczerym uśmiechu pokazał jedyne, jakie widocznie posiadał, dwa żółte zębiska! – zapatrzyłam się na nie z podziwem, domniemywając, iż starzec ów zgryzł pewnie w swym długim życiu niewyobrażalnie wiele kości oraz sucharów a teraz zapewne, jak na wampira przystało, odżywia się krwią nietoperzy oraz szczurów.
- A pewnie, że moje! – odrzekł z dumą Grzesiek, podkręcając przy tym zamaszyście wąsa – Piękne, co? – uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Nadałby mi się taki w gospodarstwie! Zwłaszcza ten biały na złego wygląda. Dobry stróż musi być?
- odparł szczerbaty osobnik a ja zerknęłam na Acusia, o którym była teraz mowa i ujrzawszy jego wesoły, zębiasty, psi uśmiech pomyślałam, że rzeczywiście mimo miłego usposobienia psiak ten potrafi strzec gospodarstwa, groźnym ujadaniem przy płocie odstraszając wszelkich podejrzanych, a zwłaszcza zataczających się w alkoholowym widzie, intruzów.
- Ile by pan za niego chciał? Litra bym postawił. Wystarczy? – uśmiechając się chytrze drążył temat cuchnący tytoniem mężczyzna a mnie aż cofnęło. Coś podobnego najwidoczniej poczuł i Grzesiek, bo uśmiech gwałtownie zniknął z jego oblicza i gospodarz zrobił krok w tył spoglądając bez uprzedniej życzliwości w stronę nagabującego.
- Moje psy nie są na sprzedaż! – odrzekł krótko i najwidoczniej chciał zakończyć rozmowę, jednak tamten nie odpuszczał.
- A nie ma pan jakichś szczeniaków po nich? Bo ja bym wziął chętnie!
- Mam, ale one też nie na sprzedaż! – skwitował Grzesiek i odwróciwszy się od tamtego popchnął koszyk ku kasie.
- Dałbym i dwa litry, panie! – nie odpuszczał szczerbaty – Mnie niedawno sukę ciężarówka potrąciła, bo mi się psiajucha z łańcucha urwała i prosto pod koła wleciała. A lis  - przechera kury dusi, to pies musi w gospodarstwie być! No nie bądź pan sobek, po co panu tyle psów?! Toż to żywić trza a dochodu z tego żadnego! – nie przestawał molestować tamten aż się gospodarz żachnął i odwróciwszy się gwałtownie ku szczerbatemu odrzekł podniesionym głosem:
- Mam, ile chcę mieć! Wolno mi! I w ogóle, niech mi już pan głowy nie zawraca, bo śpieszę się!
- A to ludzie teraz nieużyte! Pewnikiem miastowe! Pany takie i owakie! Człowiek grzecznie zagaduje a tu go takie nieprzyjemności spotykają – żalił się szczerbaty, spoglądając złym okiem na Grzesia. A widząc, iż ten nie reaguje, załadowawszy koszyk najpodlejszym gatunkiem piwa podążył ku drugiej kasie, nie chcąc już najwidoczniej mieć nic do czynienia z „niegrzecznym” gospodarzem.
 - Uff! – odetchnęłam z ulgą. I Grzesiek też chyba odetchnął, bo uśmiechając się porozumiewawczo do ekspedientki przy kasie dołożył jeszcze do zakupów kilka jogurtów, czekoladowych batoników oraz herbatników, bo akurat były na promocji. Potem zapłacił i załadowawszy plecak oraz dodatkowo biorąc do ręki także pełniutką lnianą torbę z uszami radośnie wyszedł ze sklepu podążając do swej zniecierpliwionej małżonki i wyrywających się ku niemu psów.

- O czym ty żeś tyle gadał z tym pijakiem? I co udało ci się kupić? – dopytywała Zosia, zaglądając z ciekawością w głąb Grzesiowej torby.
- Ach, daj spokój! Umęczył i zirytował mnie ten chłop okropnie. A Ty wiesz, kto to był? To ten Franek, pijaczyna na całą okolicę znany. Ten, co to po pijaku autem jeździ, za młodymi dziewczynami się ugania a psy wciąż jak rękawiczki zmienia. Co i rusz mu jakiś ginie! Wojciech nam o nim wspominał, pamiętasz? A ja go już nie raz w kiosku ruchu spotkałem, jak bibułki do tytoniu kupował i znajomych natrętnie zagadywał – wytłumaczył gospodarz i dla poprawy nastroju wręczył żonie czekoladowego batonika, którego ta przełamała na pół, jedną jego część wkładając w usta męża a drugą sama chrupiąc ze smakiem.
- A dla nas? A dla nas nic nie ma?! – oblizując się łakomie i popiskując poczęły przypominać o sobie ich wielkie, podskakujące teraz do twarzy swych opiekunów psy.
- Dla was, moje nienażarte wilczyska mam w plecaku pełno smakołyków. Kupiłem dziesięć kilo kurzych korpusów i pięć kilo wątroby i jeszcze trochę kości od schabu. Ciekawym, swoją drogą, jak ja to zdołam do domu donieść?!
 - Na teraz macie po herbatniczku, moje rumburaki z jednej paki. Zasłużyłyście przecież, wy wariaty z naszej chaty! – zaśmiał się Grzesiek częstując Uzię i Acusia, którym aż ślina kapała z pyska na widok paczki ciastek, trzymanej przez ich ukochanego pana.
   Ja na ten widok także poczułam dojmujący głód, ale o moich potrzebach oczywiście nikt nie pomyślał! A zjadłoby się cokolwiek! Jakąś małą muszkę – okruszkę! Biedronkę, stonkę, chrząszcza czy chrabąszcza! Oblizawszy się na myśl o tych wszystkich niedostępnych teraz frykasach otarłam łezkę z oka i westchnęłam ciężko nad dolą niekochanych przez nikogo pająków…

- No to skoro mamy wszystko, co trzeba, to możemy wracać do domu! – dała sygnał do odwrotu gospodyni i poprawiwszy mężowi czapkę, która miała denerwujący zwyczaj sadowienia się na czubku jego głowy ruszyła w stronę widocznych w oddali gór dzierżąc na plecach ciężki plecak a w dłoniach smycze. Psy rwały naprzód najwidoczniej nie mogąc doczekać się uwolnienia i swobodnego hasania pośród ośnieżonych wzgórz i lasów. 



- Poczekaj, poczekaj! Papierosów przecież jeszcze nie kupiłem! Muszę koniecznie wstąpić do sklepiku naszej ulubionej starszej pani! U niej wszystko jest o wiele tańsze niż w delikatesach!
- No dobra, idź! I kup przy okazji kilka rolek papieru toaletowego, bo się nam w domu kończy! – westchnęła.
- Tylko nie rozgaduj się tam, jak zwykle, bo słonce już wysoko a Isia i Ipcia na pewno doczekać się nas już nie mogą! – dodała.
- Załatwię wszystko w try miga! – obiecał gospodarz i jak na skrzydłach poleciał do swego upragnionego przybytku. I rzeczywiście już po chwili wyłonił się stamtąd paląc grube cygaro a w dłoni dzierżąc reklamówkę pełną papieru toaletowego.
- To już teraz naprawdę możemy wracać! – uśmiechnęła się na jego widok gospodyni – Daj, to Ci przywiążę tę reklamówkę do plecaka, to wygodniej będzie ją nieść! – zawołała a przyozdobiwszy męża majtającą mu się na wszystkie strony reklamówką ponownie ruszyła w drogę do domu.



   Ledwie minęli ostatnie miejskie zabudowania, gdy kobieta zatrzymała się gwałtownie i zmieszana zerknęła na truchtającego tuż za nią męża.
- A ty wiesz, żeśmy z tego wszystkiego kawy nie kupili? A jak sklep obwoźny jutro nie dojedzie, to trzeba nam będzie przejść na kawowy post!- oznajmiła i przysłaniając oczy dłonią popatrzyła za siebie, w stronę widniejących w dali budynków mieszczących się w centrum miasteczka.
- To jakby chciało Ci się polecieć z powrotem, to ja tu poczekam z psami! – odparł Grzesiek z ulgą stawiając na śniegu płócienną torbę i poprawiając ramiączka ciążącego mu plecaka.
- No to masz tu jeszcze mój plecak! Ja polecę najszybciej jak tylko się da a ty tu podrepcz trochę w miejscu, potuptaj, żebyś nie zmarzł przez ten czas! – zawołała Zosia i postawiwszy przy nogach Grzesia swój bagaż pobiegła w stronę pozostawionych daleko w tyle sklepów. Już po chwili zniknęła za zakrętem, co psy skwitowały żałosnym skomleniem i wyrywaniem się ku ukochanej, nie wiadomo po co, odchodzącej od nich pani. Grześ natomiast westchnąwszy głęboko rozkoszował się dymkiem z cygara i widokiem na bielejące w oddali, ośnieżone szczyty gór…